Dzieci zaczęły płakać, bo czuły zbliżającą się śmierć. A one, zamiast się ratować, poszły z nimi. Bohaterskie kobiety z II wojny światowej

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
W trzeciej dekadzie XX wieku Żydów w Lublinie było prawie 39 tys., stanowili jedną trzecią obywateli miasta. Najwięcej mieszkało w okolicy zamku: ich liche drewniane, z rzadka tylko murowane domy okalały go łukiem. Wisiała nad nimi staromiejska skarpa.
Wraz z wybuchem wojny do miasta przybywało coraz więcej Żydów z pobliskich wsi i miasteczek, a później również uchodźców z innych części okupowanego już kraju. W 1940 roku Żydów w Lublinie było już 45 tys., ale rok później, w wyniku kolejnych przesiedleń do różnych miejscowości dystryktu lubelskiego, liczba szybko spadła - zostało około 37-38 tys.

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
Ich życie wyglądało inaczej niż codzienność Żydów w Warszawie. Dopiero na przełomie 1941 i 1942 roku Niemcy rozpoczęli przygotowania do grodzenia getta, ale praca ta najpewniej nigdy w całości nie została dokończona. Drut kolczasty roztoczono najprawdopodobniej tylko wokół części "B", a więc getta dla uprzywilejowanych, które powstało w granicach Starego Miasta na początku lutego 1942 roku.
Jednak tak jak w pozostałych częściach Generalnego Gubernatorstwa, Żydzi w Lublinie również podlegali zarządzeniom dotyczącym przymusu pracy, konfiskaty majątku, osiedlania na wyznaczonym terenie. Ich sytuacja pogarszała się z każdym miesiącem.

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
We wrześniu 1940 roku pod opieką ochronki 9 [red. chodzi o przytułek dla sierot] było 72 dzieci, przede wszystkim przesiedleńców. Mimo wsparcia Judenratu, a później komitetu pomocy, dyrekcja tak jak przed wybuchem wojny zapewniała podopiecznym jedynie nieznacznie lepsze warunki niż ulica czy przepełnione dokwaterowaniem, zimne izby domów (na przełomie 1941 i 1942 roku w getcie nie było czym palić).

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
Niewiele miały przed sobą czasu. Decyzja o zagładzie Żydów w dystrykcie lubelskim, rozszerzona później na całe Generalne Gubernatorstwo, zapadła jesienią 1941 roku. Operacją w dystrykcie lubelskim zarządzać się będzie z siedziby sztabu odległej o mniej niż dwa kilometry od Grodzkiej 11.

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
24 marca o czwartej po południu Niemcy przyszli na Grodzką 11. Około 100 dzieci (w zależności od źródeł liczba będzie się wahała od stu do trzystu) i opiekunki - dwie, może trzy, cztery - wygnano z budynku. Padał śnieg, było zimno. Najmłodsze, dwu-, trzylatki, były bose, ubrane już w koszule nocne. Kazano wszystkim wejść na ciężarówki - podjechały dwie i jeden samochód osobowy. Mniejszych wychowanków wrzucano pod plandeki za nogi, za ręce.
Nie zachował się rozkaz egzekucji, wojny nie przeżył nikt z zatrudnionych w sierocińcu. Wielu ludzi widziało jednak tę scenę.

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
W ochronce pracowali wtedy: Anna Taubenfeld jako kierowniczka, Szloma Felman - magazynier, Chana Kuperberg - wychowawczyni, Szymon Ezra Tuchman - buchalter, Basia Eiger - gospodyni domu, Chaja Ruchla Stolik - kucharka, Abram Zylbersztajn - inkasent i Lejb Ajzensztok - goniec. Ponieważ coraz więcej dzieci chorowało, a w getcie regularnie wybuchały epidemie tyfusu, z czasem dołączyli jeszcze lekarz zakładowy Chaim Zajfsztajn, felczer Mordko Kornelsztajn i druga wychowawczyni Ewa Baum.

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
Rachmil Gartenkraut: "Pod dom zajechał samochód, na którym był umieszczony karabin maszynowy eskortowany przez SS. Zażądano wydania dzieci. Dzieci w płacz, czuły bowiem zbliżającą się śmierć. Komisarz Worthoff wydał każdemu dziecku chleb na drogę i kazał je załadować na wóz. Opiekunka dzieci Hanka Kuperberg, jak również cały personel, mimo to, że miał prawo pozostać, poszedł razem z dziećmi".

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
O likwidacji sierocińca (podając błędną, kwietniową datę) mówił też Karol Mulak, świadek numer 232 zeznający przed Miejską Komisją Badania Zbrodni Niemieckich w Lublinie:
"Pewnej kwietniowej soboty na polach gospodarza Morawskiego przy wsi Majdan Tatarski, niedaleko szosy, przywiezieni więźniowie wykopali przez sobotę i niedzielę głębokie rowy. Po ukończeniu tej pracy około godziny 14 ruch na szosie został wstrzymany. Szosę obstawiono gestapowcami strzelającymi na postrach, a naprzeciw robotników pracujących w Hucie [chodzi o hutę szkła na tak zwanych Tatarach] ustawiono karabin maszynowy. Podjeżdża ciężarowe auto osłonięte czarnym pokrowcem i zatrzymuje się przy jednym z rowów. Z auta wyciągają małe dzieci, z których duża ilość była jeszcze w pieluszkach.
Ukraińcy dzieci te układali na nasypie rowu, a gestapowiec strzela z karabinu maszynowego. Jeden z przywiezionych starszych Żydów rzuca do rowu małe zwłoki, a drugi stoi w rowie i układa. Słychać płacz i jęk dzieci. Ręce Żydów pracujących przy zwłokach unurzane są we krwi.
Po godzinie podjeżdża nowy transport. Są to już starsze dzieci, które od auta do nasypu idą czwórkami, trzymając się za ręce. Tak stają nad rowem, a Niemcy strzelają z rewolwerów. Ciała padają do rowu. Po pewnym czasie nadjeżdża trzecie auto, przywożąc przeważnie kobiecy personel sierocińca.
Jedna z kobiet z przerażeniem zawraca od nasypu rowu, chowając się do auta, inne idą z rezygnacją. Wśród ciszy rozlegają się strzały i trupy padają do rowu. Przeznaczeni do porządkowania trupów Żydzi ponaglani są przez Niemców biciem. Ostatni transport, wobec zepsucia się auta, przybył pieszo. Były to osoby starsze, dostatnio ubrane, w ilości około 60. I ich spotkał ten sam los. Wreszcie Niemcy zamordowali i tych dwóch Żydów, którzy układali ciała. Jeden z nich w dorożkarskiej czapce próbował uciec i skryć się w pobliskim wąwozie, lecz dosięgła go kula Ukraińca. Rowy tylko z lekka przysypano ziemią, tak że widać było sterczące nogi i ręce lub całe zwłoki. Po tygodniu w tymże miejscu rozstrzelano jeszcze jedną partię Żydów; wtedy rowy zostały zasypane grubą warstwą ziemi i wyrównane".

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
Chana Kuperberg: pojawia się w centralnej bazie ofiar, którą prowadzi Yad Vashem - Lublin, córka Barucha i Elki. Jednak daty urodzin ani śmierci nie określono, trudno więc ustalić, czy to faktycznie ona. W jednym ze wspomnień napisano, że była to "kobieta niezwykle oddana swej pracy", "przyjaciółka pani Tojwenfeld". Podczas powojennego procesu Hermanna Worthoffa, dowodzącego akcją likwidacji ochronki, jeden ze świadków nazwał ją swoją "dobrą znajomą".
Inny - i jest to jedyne takie świadectwo - zeznał: "Wychowawczyni Hania Kupperberg pojechała z dziećmi. Po około 2-3 godzinach wróciła ona do budynku Rady Żydowskiej i powiedziała, że wszystkie dzieci zostały zastrzelone w pobliżu ulicy Łęczyńskiej. Tego samego wieczoru Hania Kupperberg popełniła samobójstwo".

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
W wywiadzie udzielonym w 1962 roku Anna Langfus, świadek wydarzeń w lubelskim getcie, mówiła: "W oddali pojawiła się jakaś grupa, a jakiś czas potem, gdy była już bliżej, dostrzegłam dzieci w parach. Obok nich szła kobieta w futrze, a towarzyszyli im esesmani z karabinami w rękach. [.] Kobieta ustawiła dzieci wzdłuż rowu, który musiał być wcześniej przygotowany. Podchodziła od jednego dziecka do drugiego, podnosiła kołnierze, poprawiała wełniane czapki. Dzieci podały sobie ręce. Chodziła przed nimi tam i z powrotem, żwawa, szybka, i chociaż nie mogłam dostrzec jej twarzy, wydawała się radosna. Odgadywałam, że cały czas coś mówi. Esesmani też się ustawili, w pewnej odleg-łości.
Wtedy kobieta zrobiła ostatnie okrążenie i zobaczyłam, jak nad każdym dzieckiem się pochyliła. Potem stanęła na jednym z końców szeregu. Rozpięła futro i gestem, którego nigdy nie zapomnę, opuściła je do stóp. Wydawała się teraz mniejsza, zbliżona do tych dzieci. Wzięła za rękę ostatnie dziecko w szeregu. Długo, bardzo długo widziałam, jak grzecznie stoją, równiutko, a oni byli już w rowie, jedni na drugich, pomieszani, nadal widziałam, jak podają sobie ręce, jak gdyby czekali na sygnał do zabawy. Później dowiedziałam się, że byłam świadkiem egzekucji żydowskiego sierocińca. Kobieta w futrze, zajmująca się sierotami, odmówiła rozłąki z dziećmi".

"Przecież ich nie zostawię". Gdyby nie ta książka nikt by się nie dowiedział o ich ogromnej odwadze
W 2004 roku Ośrodek Brama Grodzka - Teatr NN, który upamiętnia życie lubelskich Żydów, razem z mieszkańcami dzielnicy Tatary oznaczył miejsce egzekucji sierot i ich opiekunek.