"Ludzie nie zapomną. Odczuwam to do dziś" - skutki interwencji Krzysztofa Rutkowskiego
Krzysztof Rutkowski znów jest na fali - do niedawna nieco zapomniany, ponownie stał się bohaterem. Tabloidy w pozytywnym świetle przedstawiają działania jego firmy - nawet te kontrowersyjne czy na granicy prawa, np. wywiezienie z Norwegii polskiej dziewczynki czy wynajęcie mieszkania dla rodziców Madzi z Sosnowca.
Metody działania firmy detektywa bez licencji sprawiają wrażenie przede wszystkim na czytelnikach tabloidów, specjaliści oceniają je jako efekciarskie i "rodem z Dzikiego Zachodu". Zobacz: "Atakujemy! Bomba, bomba, bomba!!!" Spektakularne akcje detektywa Rutkowskiego - zdjęcia >>>
Prasa opiniotwórcza kilkakrotnie pisała o drugiej stronie tej działalności - błędach czy nadużyciach popełnionych podczas akcji Rutkowskiego i jego ludzi. Widać je było ostatnio wyraźnie przy okazji sprawy Madzi z Sosnowca, w której badaniu Krzysztof Rutkowski - jak sam twierdzi - "pomógł" policji i wykonał jej pracę . Przy okazji zapewnił sobie uwagę mediów i udostępnił im m.in. nagranie wideo, na którym matka Magdy wyznaje, co naprawdę stało się z dzieckiem.
Inne kontrowersyjne akcje Rutkowskiego dotyczyły m.in. Polki zamieszkałej w Berlinie, którą pracownicy Rutkowski Patrol - wg niemieckiej policji - próbowali uprowadzić na ulicy czy porwania dziecka ze szkoły na zlecenie jego matki.
Najpoważniejszy opisany w mediach przypadek to ten historyka sztuki , którego Rutkowski oskarżył o napad, po czym przekazał zebrane przez siebie informacje policji. Skutek: niewinny mężczyzna trafił do aresztu, do czego przyczyniła się policja, która niedokładnie sprawdziła rewelacje Rutkowskiego.
"Dopadnę podpalacza"
Historia studenta z Prostek pod Ełkiem jest podobna, choć jej bohater nie miał problemów z organami ścigania. Kilka słów znanego z telewizji detektywa (powtórzonych przez lokalne media) kosztowało jego i jego rodzinę parę miesięcy nerwów, przykrości i stratę pieniędzy. A skutki wypowiedzi Rutkowskiego - jak sam mówi - odczuwa do dziś.
20 listopada 2008 r. detektyw Rutkowski - już wtedy z zawieszoną licencją - zorganizował w Ełku konferencję prasową, na której pojawili się przedstawiciele lokalnych mediów. Dotyczyła sprawy podpalenia domu wójta gminy Prostki - dom w Cierniach spłonął w grudniu w 2003 r., Rutkowski przejął sprawę kilka lat później na zlecenie poszkodowanego. Na konferencji zapowiedział, że "dopadnie podpalacza" i że już wie, że zleceniodawcą podpalenia jest Wojciech C., syn lekarza i aptekarki z Prostek, wtedy - student medycyny.
Lokalne i regionalne media opublikowały oświadczenie, a w Prostkach nie musieli się długo zastanawiać, o kogo chodzi. Podobnie jak na uczelni czy w radiu w Białymstoku, gdzie pracował student.
Kto dostarczał dowodów? Rutkowski: Wójt
Jakie podstawy do oskarżeń miał detektyw? On sam odpowiada wymijająco, nie chce komentować sprawy. Powołuje się przede wszystkim na dowody, które dostarczył mu wójt: - Tam były tego rodzaju dowody jak bańka, w której ktoś przyniósł paliwo - przypomina sobie dziś Rutkowski. I jest przekonany, że "to nie koniec tej sprawy".
W Prostkach krążą pogłoski o kontaktach Rutkowskiego z policją ws. tego śledztwa. Nawet gdyby śledczy przekazali mu wiedzę o śledztwie, nie dawałaby mu podstaw do oskarżenia studenta. Został on - podobnie jak ok. stu innych osób - przesłuchany przez policję tuż po pożarze. Raz w Prostkach, blisko dwa miesiące po podpaleniu, drugi raz w Ełku, znów dwa miesiące później. Policja pobrała też od niego materiał genetyczny. Na tym kontakt z prawdziwymi śledczymi się skończył. Policjanci nigdy nie zasugerowali, że mają studenta z Prostek na liście podejrzanych: - Nigdy nie odczułem tego, że mógłbym być podejrzany. Jeśli chodzi o organy ścigania, nigdy nie miałem problemów. Policja mnie nie niepokoiła, była bardzo w porządku.
Bo nie zgodził się na wariograf?
Sam detektyw chętnie deklaruje jednak, że wierzy w prawdziwość informacji podanych mu przez poszkodowanego wójta. Jakie relacje miał on z rodziną studenta? Jak opowiada Wojciech C., przychodnia jego ojca, która ma kontrakt z NFZ-em, to konkurencja dla ośrodka gminnego. Pod koniec lat 90. jego ojciec - lekarz w ośrodku gminnym - założył własną przychodnię zabierając przy okazji część pacjentów.
Podkreśla też, że Rutkowski zaczął go atakować, gdy kilka miesięcy przed pamiętną konferencją odmówił poddania się badaniu wariograficznemu. - Podobnie jak matka Magdy z Sosnowca odmówiłem. Nie chciałem być sam na sam z ludźmi Rutkowskiego - mówi.
Jak wspomina, firma detektywa przez blisko dwa lata "rozpracowywała" go jako ewentualnego podejrzanego. Gdy pracownicy Rutkowskiego zadzwonili do niego po raz pierwszy, mówili, że chcą jedynie porozmawiać o sprawie. - Stwierdziłem, że oczywiście. Jeśli mógłbym pomóc w ujęciu sprawcy, to czemu nie? Porozmawiam i udzielę takich informacji, jakie podać mogę - opowiada.
"Był telefon do mojej matki"
Do pierwszego spotkania doszło w restauracji, choć ludzie Rutkowskiego nalegali na przyjazd studenta do siedziby ich firmy w Łodzi. - Pracownik pana Rutkowskiego na spotkaniu powiedział, że jeszcze do mnie zadzwoni. Po tym spotkaniu przez 2-3 miesiące cały czas ktoś mnie śledził, chodził za mną. Widziałem obce osoby pod klatką, w okolicach domu. Ktoś wypytywał o mnie znajomych z uczelni - wspomina Wojciech C.
Po blisko czterech miesiącach ludzie Rutkowskiego zgłosili się do niego z propozycją badania wariograficznego. Później stracili z nim kontakt, bo zmienił mieszkanie i telefon. Jego bliscy znajomi nie chcieli rozmawiać o nim z obcymi "twardzielami" bez legitymacji policyjnych.
Jesienią 2008 r., tuż przed konferencją prasową, inicjatywę przejął Krzysztof Rutkowski. Zadzwonił do apteki należącej do matki studenta. - To nie była propozycja. To był nakaz: mam się z nim skontaktować, bo jeżeli się nie skontaktuję, moja rodzina pożałuje - opowiada Wojciech C. Jak mówi, matka odmówiła podania jego telefonu.
Sam detektyw z trudnością przypomina sobie dziś kontakty z rodziną studenta. - Próbowałem rozmawiać, ale te osoby niechętnie rozmawiały na ten temat - ucina.
Autorytet mówi, gazeta nie ma więcej pytań
Konferencja detektywa odbyła się w czwartek 20 listopada 2008. Serwisy internetowe opublikowały oskarżenia pod adresem studenta z Prostek już w czwartek wieczorem, "Gazeta Współczesna" - w piątek. Na czołówce. Student wysłał pismo z prośbą o sprostowanie - bez skutku. Wtedy sprawę przejęła kancelaria adwokacka - skierowała pozwy zarówno przeciw wydawcy "Gazety Współczesnej", jak i przeciw Rutkowskiemu.
"Gazeta" broniła się do 20 stycznia bieżącego roku. Jak uzasadniała swoje stanowisko w sądzie? - Pan Rutkowski jest osobą, której można zaufać. Że jest to autorytet, jeśli chodzi o ściganie przestępców, dlatego czuli się zwolnieni z obowiązku weryfikowania tego ani nawet proszenia mnie o komentarz - mówi Wojciech C. Ostatecznie "Gazeta Współczesna" przegrała w Sądzie Apelacyjnym. Przeprosiny wydawcy ukazały się na początku lutego.
Sprawa przeciw Rutkowskiemu trwała znacznie krócej: od zimy do maja 2009 r. Zakończyła się tak szybko dzięki ugodzie. Przed rozstrzygnięciem Krzysztof Rutkowski kilka razy nie stawił się w sądzie. Gdy w końcu przyjechał i zobaczył, jakie są zarzuty, zgodził się na ugodę. Miał przeprosić i pokryć koszty sądowe sprawy. Koszty publikacji przeprosin w prasie wziął na siebie pomówiony.
Dlaczego ugoda? - Chciałem jak najszybciej mieć to za sobą. Nie uśmiechało mi się przyjeżdżać na rozprawy, na które Rutkowski się po prostu nie stawia - wyjaśnia dziś C. Reprezentujący go w tej sprawie prawnik Piotr Paduszyński dodaje, że chodziło o jak najszybsze naprawienie szkody.
Ludzie tak łatwo nie zapominają
Pomówiony sam pokrył więc koszty publikacji przeprosin - zależało mu na jak najszybszym poinformowaniu lokalnej społeczności, że telewizyjny autorytet wycofuje oskarżenia. Co z kosztami sądowymi? - Wysłałem mu nr konta, pokrył je w połowie - mówi C. Czyli? 150 zł. - Nie pamiętam tego. Gdybym nie pokrył kosztów, byłyby wobec mnie jakieś roszczenia - domyśla się dziś Rutkowski.
Mec. Paduszyński komentuje to wszystko ostro: - Skrajna nieodpowiedzialność.
Sprostowania ukazały się w "Gazecie Współczesnej", "Gazecie Olsztyńskiej" i na tablicy ogłoszeń w przychodni, gdzie pracował wtedy student. Reakcja otoczenia? - Na pewno nie była tak burzliwa, jak na konferencję. Skutki publikacji odczuwam wciąż i będę odczuwał jeszcze długo. Tu, na byłym pograniczu polsko-pruskim, jeszcze w latach 50. zdarzało się, że ktoś, komu się coś nie spodobało, był w stanie podpalić całą wioskę. Postawić komuś czerwonego kura. To było uważane za najgorszą zbrodnię - tłumaczy pomówiony. - Detektyw Rutkowski nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jakimi oskarżeniami szafuje. A ludzie są tacy, że nie zapomną - dodaje.
Aaa... Podpalenie. To nie pan? Przecież w gazecie było, że to pan
W czasie między konferencją Rutkowskiego a publikacją przeprosin aptece jego matki spadły obroty: - Robiliśmy zestawienia finansowe: obroty apteki w okresie od października 2008 r. do maja 2009 r. spadły o 20 proc., choć refundacja leków wtedy wzrosła. Ludzie starali się omijać aptekę. Nie chodzi nawet o to, że ktoś uwierzył w tę publikację. To jak efekt zgniłego jaja: ludzie nie chcą przychodzić do kogoś, kto ma jakiś duży problem. A nie da się ukryć, że dla nas to był duży problem.
Co jeszcze? Sprawa dotarła do jego znajomych z uczelni. Wcześniej stracił pracę w rozgłośni w Białymstoku - po tym, jak "Gazeta Współczesna" odmówiła sprostowania. Tuż po publikacji artykułów studenta spotkało wiele nieprzyjemności, usłyszał pod swoim adresem epitety. Teatry w Białymstoku, których spektakle dokumentował, przestały wpuszczać go za kulisy.
C. przyznaje, że - mimo sprostowania Rutkowskiego - co jakiś czas odczuwa skutki jego wypowiedzi. Jak ostatnio, w styczniu, przed wyjazdem na ogłoszenie orzeczenia Sądu Apelacyjnego w jego sprawie przeciw "Gazecie Współczesnej".
- Ludzie to czytali i wiedzieli, że była taka konferencja. A jeśli chodzi o sprostowanie, to tego już nie zdążyli przeczytać - podsumowuje pomówiony.
Co na to wszystko Krzysztof Rutkowski? Nie ma sobie nic do zarzucenia. Wciąż ogłasza, że złapie podpalacza.
Prawdziwi sprawcy, rzeczywiście, pewnie się teraz śmieją. Ani podpalaczy, ani zleceniodawcy do tej pory nie znaleziono. Właściciel spalonego domu nie jest już wójtem Prostek. Od kilku lat ciągnie się w sądach w Ełku i Suwałkach sprawa, w której prokuratura oskarża go o korupcję. A dokładniej - że dał się skorumpować firmie budowlanej. Miała ona odbudować jego dom za darmo, licząc na przyszłe korzyści w przetargach.
22 marca Sąd Rejonowy w Ełku ma wydać czwarty już wyrok w tej sprawie. Do tej pory zapadały różne wyroki: w kwietniu 2011 r. były wójt został uniewinniony, jeszcze wcześniej - w 2010 r. - skazany na rok więzienia w zawieszeniu.
Ta sama firma, która odbudowała dom byłego już wójta, wygrała wcześniej zlecenie na budowę gimnazjum podlegającego gminie Prostki. Przetarg rozstrzygnięto w czerwcu 2003. Na pół roku przed podpaleniem domu.
-
"Kreml de la creme". Dlaczego Kaczyński i Glapiński powinni wytłumaczyć się z rosyjskich tropów?
-
Roksana bała się, że spotka ją to samo, co Dorotę z Nowego Targu. "W szpitalach leżą kobiety świadome, że grozi im śmierć"
-
Zwierzęta na fermie rzucane o beton, uderzane siekierą. "Nie jest to jednostkowy przypadek"
-
Abp Marek Jędraszewski w Boże Ciało nie zapomniał o polityce. Było o aborcji i "niektórych partiach"
-
Nie żyje Barbara Borys-Damięcka. Senator miała 85 lat
- Coooo? Co pan właśnie powiedział? [614. Lista Przebojów TOK FM]
- Młodzi nie chcą głosować "za Donaldem, Szymonem, Władysławem". "Oni nas potrzebują, a nie my ich"
- Niezwykły przejaw metysażu kulturowego - drewniane synagogi "namioty"
- USA przekażą Ukrainie broń za 2,1 mld dolarów. Kupią m.in. rakiety Patriot i HAWK
- Ta zbrodnia doprowadziła do dymisji na szczycie władzy. Śmierć Jána Kuciaka i wyrok bez precedensu