Wojna ze "Zjawą". Finał bezprecedensowej prowokacji dziennikarskiej

W ramach bezprecedensowej dziennikarskiej prowokacji powstaje "Zjawa" - fałszywy obraz Franciszka Starowieyskiego. Ekspert znanego domu aukcyjnego w "Zjawie" widzi obraz mistrza i wytacza proces dziennikarzowi, który wytknął mu niekompetencje. Za ekspertem przeciwko felietoniście staje jeden z najwybitniejszych polskich adwokatów. Przez siedem lat sprawą zajmowały się sądy pierwszej i drugiej instancji. Dzisiaj felietonista wygrał proces.

Reporterzy TVN i "Rzeczpospolitej" postanowili - w 2005 roku - sprawdzić, czy łatwo w Polsce sprzedać lub kupić falsyfikat. Poprosili artystę Bogdana Achimescu, by za zgodą Starowieyskiego namalował 'fałszywkę'. Falsyfikatowi nadano tytuł "Zjawa". - O Jezus Maria! Dajmy sobie spokój, z tego nic nie wyjdzie. Nikt się nie nabierze! - tak zareagował malarz po tym, jak zobaczył "Zjawę".

Ale dr Łukasz Kossowski się nabrał. Po jego ekspertyzie obraz został dopuszczony do sprzedaży jako autentyczny. Podstawiony kupiec nabył "Zjawę" za 9,5 tys. zł w znanym warszawskim Domu Aukcyjnym "Polswiss Art".

Sprawę opisała "Rzeczpospolita", a reportaż z tworzenia obrazu, z reakcją Starowieyskiego, wyemitowały programy "Uwaga" i "Superwizjer".

Ale to nie autorów prowokacji podał do sądu dr Kossowski, ani nie media, które nagłośniły całą sprawę, ale felietonistę.

Zarzut: Niekompetencja

Komentarz do całej historii zatytułowany "Mein kampf" napisał dziennikarz Janusz Miliszkiewicz. Choć - jak sam podkreśla - nie uczestniczył w prowokacji, chciał zakwestionować fachowość tej ekspertyzy. Tekst ukazał się w branżowym magazynie "Art & Business". Miliszkiewicz pisał o braku zawodu eksperta na rynku sztuki i zarzucił Kossowskiemu niekompetencję. Zwrócił również uwagę na fakt, że był on wówczas pracownikiem Muzeum Literatury w Warszawie, a Kodeks etyki Międzynarodowej Rady Muzeów zabrania muzealnikom wydawania ekspertyz.

Data 1995 rok. Ekspert: Pochodzi z 1959

Tak dzisiaj Miliszkiewicz opowiada o błędach w ekspertyzie Kossowskiego. - Powstał falsyfikat. U góry naniesiona jest data '95. A na czym polega niechlujstwo pana Łukasza Kossowskiego, doktora historii sztuki? W katalogu sprzedaży napisał, że obraz jest datowany na 1959 rok. Dodatkowo napisał, że obraz jest sygnowany z lewej jego strony, u dołu, gdy w rzeczywistości, co widzi każdy, data jest naniesiona z lewej strony, ale u góry obrazu - wskazuje Miliszkiewicz. - Mamy więc trzy błędy. Błędne datowanie, błędne wskazanie miejsca daty i sygnatury i jest to falsyfikat.

"Niespotykane w dziejach ludzkości niechlujstwo"

Błąd pojawił się nie tylko w katalogu. - Ktoś, kto kupił ten falsyfikat, dostał też w domu aukcyjnym certyfikat, w którym Kossowski popełnia te same błędy. I dalej też mamy niespotykane w dziejach ludzkości niechlujstwo eksperta: za niespełna miesiąc przyszedł do domu aukcyjnego nabywca obrazu i powiedział, że w certyfikacie ze stemplem domu aukcyjnego jest błąd. I wtedy małżeństwo Kossowskich - bo ekspertyza jest wykonana przez dwie osoby - przyznało, że popełniło 'czeski błąd' w datowaniu. I w tym momencie wystawiono drugi certyfikat autentyczności. Datę przepisano na 1995 rok - opowiada nam Miliszkiewicz.

- Tylko że w tym certyfikacie z poprawioną datą nadal są dwa merytoryczne błędy - śmieje się. - Po pierwsze, to nie jest autentyk i zachowano błąd, że obraz sygnowany jest z lewej strony u dołu - opowiada. I uzasadnia powstanie felietonu. - To niespotykane niechlujstwo zawodowe. Obowiązkiem dziennikarza czy felietonisty jest zwrócenie na to uwagi. Od jednego certyfikatu do drugiego minął prawie miesiąc. To oznacza, że eksperci podeszli do tego spokojnie, bo mieli czas, już nie mogli się tłumaczyć gorączką aukcji.

Miliszkiewicz stosuje porównanie. - Proszę sobie wyobrazić, że urzędnik państwowy wydaje dowód rejestracyjny samochodu z błędem, myląc się przy numerze silnika. Policja wtedy rekwiruje samochód. A gdyby ktoś chciał sprzedać, to nie sprzeda, bo budzi oczywiste wątpliwości - mówi portalowi Gazeta.pl.

"'Wprost': To chała roku"

Choć program TVN zobaczyło około trzech milionów Polaków, a felieton Miliszkiewicza przeczytało zapewne kilkaset osób (nakład pisma to według Związku Kontroli Dystrybucji Prasy około 2 tys. egzemplarzy), to cała sprawa obróciła się tylko przeciwko felietoniście. Urażony tekstem Kossowski wytoczył Miliszkiewiczowi proces o naruszenie dóbr osobistych. Poszło m.in. o tytuł sugerujący związek z Adolfem Hitlerem, sformułowanie "ślepy ekspert" i nazwanie eksperta recydywistą (Miliszkiewicz pisał, że to nie pierwsza wpadka Kossowskiego, ale oskarżenie udowadniało w procesie, że podane przykłady są nieprawdziwe).

Chała roku

- Tytuł mojego felietonu ma "kampf" z małej litery, bo jest to mrugnięcie okiem, że nie chodzi o książkę Adolfa Hitlera. W felietonie zdefiniowałem też, o co właściwie walczę. A walczę o to, by w Polsce powstał zawód eksperta. Nie piszę tego dla zabawy, tylko w interesie społecznym - zaznacza dziennikarz.

Proces wzbudził w kraju ogromne emocje. Kossowski za swoją ekspertyzę oraz pozew przeciw Miliszkiewiczowi otrzymał tytuł chały roku od tygodnika "Wprost".

Ale sprawa nie była łatwa do wygrania. Prawnikiem eksperta został Roman Nowosielski, jeden z najbardziej uznanych polskich adwokatów. Ostatnio reprezentował Polskę w Strasburgu ws. Katynia.

To nie był falsyfikat pseudomalarzyny

Mecenas Nowosielski zapewniał m.in., że nie doszło do błędu w ekspertyzie "Zjawy". - Nigdy wcześniej podobna prowokacja nie miała miejsca. Pan Kossowski nie mógł tego się spodziewać. Nie mieliśmy do czynienia z falsyfikatem pseudomalarzyny, ale Achimescu. Uznany i nagradzany artysta musiał namalować "Zjawę" wspólnie z Franciszkiem Starowieyskim. Pan Kossowski jest jednym z najlepszych w kraju ekspertów od Starowieyskiego. Już wcześniej wykonywał ekspertyzy jego obrazów. Przyjaźnił się z malarzem, jest nawet autorem dużej noty w słowniku poświęconym Starowieyskiemu. Uznał, że to dzieło Starowieyskiego, ale na tyle słabe, że bardzo nisko je wyceniono - mówi portalowi Gazeta.pl Nowosielski.

Mecenas przyznaje, że w datowaniu obrazu nastąpił 'czeski błąd', ale obraz wyglądał na autentyczny. Mógł powstać w 1975 roku, kiedy Starowieyski namalował kilkaset obrazów. Dzieła Starowieyskiego nie są skatalogowane, więc świadczy to na korzyść Kossowskiego.

"Kossowski nie zadzwonił do Starowieyskiego"

Franciszek Starowieyski zmarł w lutym 2009 roku. W 2005 roku Kossowski mógł poprosić telefonicznie malarza o potwierdzenie autentyczności pasteli. - Ekspert jest po to, aby rozpoznał każdy falsyfikat bez względu na to, czy jest namalowany przez dziecko, czy przez fachowego artystę. Ekspertyza nie może ograniczać się do spojrzenia na obraz, bo wtedy ekspert może porównać stylistykę konkretnego obrazu ze stylistyką malarstwa danego malarza. Przecież każdy fałszerz dąży do tego, żeby idealnie stylistykę naśladować. Mamy do czynienia z utalentowanym fałszerzem, a takich były tysiące w dziejach ludzkości. Dla każdego eksperta podstawą jest alibi w postaci telefonu do żyjącego artysty i pokazanie mu obrazu. Tę metodę stosują domy aukcyjne. W tym wypadku Kossowski tego nie zrobił - dowodzi portalowi Gazeta.pl Miliszkiewicz.

"Dzwoniłem, tylko nie mam billingów"

Z kolei Nowosielski dowodził, że Miliszkiewicz, pisząc felieton, nie oparł się na faktach i nie zadzwonił do Kossowskiego, by potwierdzić stawiane w programie telewizyjnym tezy, a także inne opisane informacje. - Nawet najostrzejsza forma satyry, brutalna, szydercza czy wulgarna musi być oparta na faktach - powiedział sam Kossowski i zarzucił dziennikarzowi działanie w złej wierze, złośliwość, nietrzymanie się faktów i nieprzestrzeganie etyki dziennikarskiej.

Dziennikarz twierdzi, że dzwonił do Kossowskiego, ale nie ma na to billingów. - Telefonowałem do niego przed napisaniem felietonu. Otóż telefonowałem do Muzeum Literatury, ale przyjął mnie obelżywymi słowami. Mówił, że stosuję w swojej pracy esbeckie metody. Przypisywał mi autorstwo prowokacji TVN, choć to nie ja ją zrobiłem. I odmówił mi komentarza - mówi.

Podważa też oskarżenie, przekonując, że napisanie noty biograficznej nie ma nic wspólnego "z talentem, darem od Boga do oceniania obrazów". - Ktoś może być historykiem sztuki z tytułem profesora, a mieć drewniane oko do oceniania obrazów. Pisanie tekstów słownikowych nie ma nic wspólnego z talentem do ekspertyzowania. To, że na ostatniej rozprawie pan Kossowski twierdził, że jest przyjacielem Starowieyskiego, jest absolutnie niemożliwe. Wynika to z moich rozmów ze Starowieyskim. A kilka lat temu na rozprawie Starowieyski powiedział, że sam obraz go obraża - twierdzi Miliszkiewicz.

Siedem lat i finał

Proces przeciwko felietoniście trwał od 2005 roku. Przez siedem lat zeznawali kolejni świadkowie, powstawały kolejne ekspertyzy. Już w ubiegłym roku sąd okręgowy uznał, że Miliszkiewicz mógł skrytykować eksperta. W czwartek po godz. 16 wyrok utrzymał sąd apelacyjny. Obrońcą Miliszkiewicza był mecenas Przemysław Zalasiński.

Jak Europa traktuje homoseksualistów [RAPORT] >>

TOK FM PREMIUM