Byłem rektorem, osobą wynajętą do podpisywania indeksów

- Są sytuacje związane z tą uczelnią, których się trochę wstydzę - mówi dr hab. Lech Królikowski, od dwóch lat rektor niepublicznej warszawskiej uczelni im. Giedroycia. Szkoła jest w tarapatach finansowych i nie tylko. Studenci boją się, że zostaną na lodzie. - Spółka, która jest właścicielem uczelni, upadnie i zniknie zadłużenie - dodaje niefrasobliwie rektor.

Od kilku dni piszemy o niepublicznej warszawskiej uczelni Wyższej Szkole Komunikowania i Mediów Społecznych im. Giedroycia, której studentom komornik chce zająć czesne . Po naszej publikacji ministerstwo nauki zawiesiło kierunki studiów prowadzone przez WSKiMS. Ale przedstawiciele uczelni twierdzą na Facebooku, że nie dostali w tej sprawie żadnej informacji z resortu. Ujawniliśmy też dokumenty , z których wynika, że przez dwa lata i ministerstwo i rektor uczelni byli wielokrotnie alarmowani o licznych nieprawidłowościach, ale nie reagowali.

Panie profesorze, kiedy kilka dni temu rozmawialiśmy powiedział Pan, że o złej sytuacji w uczelni im. Giedroycia dowiedział się Pan niedawno, od studentów. Naprawdę o niczym Pan nie wiedział?

Dr hab. Lech Królikowski, profesor i rektor niepublicznej WSKiMS im. J. Giedroycia (a także przewodniczący Rady Dzielnicy Ursynów): Powinien pan spojrzeć na tę całą sprawę nieco inaczej. To jest szkoła prywatna, większość takich szkół należy do jakichś spółek. Spółki, zgodnie z Kodeksem handlowym, są nastawione na zysk. Reprezentantem spółki w szkole jest osoba nazywana kanclerzem albo prezydentem - jak w przypadku "Giedroycia". Prezydent wynajmuje osoby do konkretnych zadań.

 

Ja byłem rektorem - osobą wynajętą do tego, żeby podpisywać indeksy, egzaminować, ustalać program studiów. Odpowiadałem więc za sprawy związane z dydaktyką.

W Wyższej Szkole Komunikowania i Mediów Społecznych był ewidentny, wynikający ze statutu uczelni, podział obowiązków. Wszelkie sprawy gospodarcze, biznesowe i personalne należały do prezydenta szkoły. Ja pilnowałem indeksów, egzaminów.

No właśnie. Dotarliśmy do dokumentów, wedle których dyplomy uczelni im. Giedroycia otrzymały osoby, które nie były studentami tej uczelni.

- Ja takich nie podpisywałem.

Mam przed oczami te dyplomy i widnieje na nich pański podpis. Widnieje na nich również podpis osoby, która - według jednego z wykładowców uczelni - nie była pracownikiem "Giedroycia". Dlaczego podpisał Pan te dyplomy?

- Pierwsze słyszę o takiej informacji. Osoby niebędące studentami otrzymały dyplomy? Nie znam tej sprawy, nie potrafię odpowiedzieć.

Z naszych informacji wynika, że prawdopodobnie byli to studenci Wyższej Szkoły Handlu i Finansów Międzynarodowych im. Fryderyka Skarbka [ której właściciele przejęli Giedroycia - red.], którzy zgodnie z wolą senatu Pańskiej uczelni mieli zaliczyć różnice programowe. Ale mimo że różnic nie zaliczyli, dostali dyplomy, które Pan podpisał jako rektor.

- Zaskakuje mnie pan informacjami, nie znam tej sprawy. Pan Podolski [prezydent "Giedroycia" - red.] jest właścicielem czy współwłaścicielem bodajże sześciu szkół. Likwidując jakiś kierunek na jednej z nich, jest zobowiązany umożliwić studentom dokończenie studiów gdzie indziej. Przesuwał więc studentów do innej, swojej szkoły.

Nie widzę w tej kwestii jakichś nieprawidłowości. Jeżeli są wyrównywane różnice programowe, jeżeli wszystko odbywa się zgodnie z procedurami...

Ale w przypadku tych kilkunastu studentów, różnice programowe nie były - według pism do ministerstwa - wyrównane.

- Nie znam tej sprawy. Nie chciałbym się wypowiadać na ten temat.

Mam przed sobą pismo z Ministerstwa Nauki z lutego 2011 roku, zaadresowane do rektora, w którym jest Pan proszony o wyjaśnienie sytuacji w szkole. Są w nim liczne zarzuty stawiane władzom uczelni i przez jej pracowników, i przez studentów. Wśród nich jest też i ten o wydaniu dyplomów studentom do tego nieuprawnionym. Jeżeli mówi Pan, że nic nie wiedział o tych nieprawidłowościach, to kto otworzył za Pana to pismo i odpisał ministerstwu?

- Nie pamiętam tego pisma. Sytuacja była taka, że przyszedłem na uczelnię w marcu 2010 roku i już wtedy sprawy szły bardzo źle. Nie zostałem wprowadzony w całość zagadnień, a to jest jednak wielki mechanizm. Jeżeli jest prezydent - właściciel uczelni - to on decyduje o tym, czy będzie uczelnia, czy nie. Czy będzie jakiś kierunek, czy nie.

Informacje o kłopotach finansowych, kadrowych, o problemach studentów docierały do ministerstwa już od marca 2010 roku. Brak konkretnych działań doprowadza "Giedroycia" do upadku. Kto jest temu winny?

- Pan Podolski po ostatnim senacie powiedział, że szkoła Giedroycia upadnie, a studentów przeniesie do innej szkoły, którą założył. Jeżeli przedstawiciel spółki mówi o takim kierunku działania, to o czym to świadczy? Chodzi o to, że spółka, która jest właścicielem uczelni, upadnie i zniknie zadłużenie. A nowa uczelnia będzie już bez zadłużenia.

Ja jako najemny pracownik w ogóle nie byłem informowany o tego typu sprawach. Żal mi studentów, ja się dowiedziałem o szczegółach w ostatni weekend...

Panie rektorze, ministerstwo pisało do Pana o szczegółach przez wiele miesięcy.

- Tak, ale ministerstwo podnosiło zupełnie inne kwestie, na które przygotowywał odpowiedzi prezydent uczelni. Ja potem podpisywałem te odpowiedzi i one szły do ministerstwa.

Czytał je Pan, nim je pan podpisał?

- Tak, czytałem, oczywiście.

A pytania od ministerstwa też Pan czytał?

- Pytania także czytałem...

Czyli wiedział Pan, że wykładowcy nie dostawali wynagrodzeń na czas?

- Nie jest to dla mnie nowością, bo mnie o tym informowali, podnosiłem tę kwestię na posiedzeniach Senatu. Sam zresztą nie otrzymywałem wynagrodzenia regularnie - te przestoje bywały kilkumiesięczne.

I wiedział Pan, że w szkole zamknięto bibliotekę, księgozbiór zniknął, tak samo, jak zniknęły komputery, a prezydent zdecydował o zlikwidowaniu stołówki?

- Biblioteki nie było, wydaje mi się, już jak ja przyszedłem tam do pracy. Pamiętam, że przyniosłem z domu sporo własnych książek z dziedziny politologii i chciałem podarować je szkole. Dowiedziałem się wtedy, że nie mam ich gdzie podarować, bo nie ma biblioteki.

W końcu prezydent wyjaśnił, że ma porozumienie z uczelnią "Skarbka", gdzie jest wspólna biblioteka dla obydwu szkół. I ja takie wyjaśnienie napisałem do ministerstwa w związku z ich obiekcjami.

Prawdę mówiąc, są sytuacje związane z tą uczelnią, których się trochę wstydzę. Wstydzę się, że moje nazwisko się wśród takich informacji pojawia.

Docierały do Pana skargi studentów do władz uczelni?

- Częściowe informacje o skargach do mnie docierały.

I co pan z nimi zrobił?

- Pamiętam, że korespondowała ze mną jedna studentka w sprawie jakiegoś wpisu do indeksu. Jak była możliwość, to zawsze starałem się pozytywnie załatwiać sprawy studenckie. Z racji tego, że za wiele spraw odpowiadał prezydent, często jemu przekazywałem różne wnioski do rozstrzygnięcia.

Skarga, że budynek nie jest odpowiednio zabezpieczony i wchodzą do niego obcy ludzie; że nie ma szatni - to nie są sprawy dla rektora. Wielokrotnie rozmawiałem z prezydentem uczelni w sprawie stanu technicznego i sanitarnego szkoły, warunków studiów...

Ja pytam o skargi, które ewidentnie leżą w kompetencjach rektora. Brak szefów katedr politologii i aktorstwa. Braku seminariów naukowych. Niewydawania pism naukowych. Przeciążenie promotorów liczbą prac dyplomowych. Niezwoływanie przez rok posiedzeń senatu uczelni. Z pism ministerstwa wynika, że przez 11 miesięcy nie udzielił Pan odpowiedzi na zarzuty. Panie profesorze, czym Pan się tam właściwie zajmował?

- Z perspektywy czasu uważam, że powinienem bardziej naciskać na właściciela, pana Podolskiego i egzekwować od niego. Być może tu jest moja wina - wierzyłem w jego dobrą wolę w zakresie prowadzenia tej szkoły. Dla mnie rękojmią tego, że on wie, co robi, była liczba szkół, które prowadzi. Sądziłem, że zna specyfikę tej pracy i wierzyłem mu, gdy mówił, że coś nie jest problemem. Trudno kwestionować postępowanie właściciela.

Widział Pan również, że na uczelni nie ma minimum kadry naukowej i nie reagował Pan.

- Jak pan to sobie wyobraża w sytuacji, w której właściciel nie chce przyjąć określonych pracowników, a to on kieruje całą stroną personalną?!

Jak często bywał Pan na uczelni?

- Raz, dwa razy w tygodniu. Początkowo przychodziłem prawie każdego dnia, potem zobaczyłem, że nie mam co robić - zakres obowiązków był niewielki. Tam nawet nie ma specjalnie miejsca, w którym rektor mógłby siedzieć.

Ile Pan zarabiał, jako rektor "Giedroycia"?

- Nie chciałbym o tym rozmawiać.

TOK FM PREMIUM