Sprzeczne relacje, roszady... Czemu na aferze trotylowej w "Rz" skorzystał znajomy ministra Sikorskiego?

Korzystając z afery trotylowej, wydawca "Rzeczpospolitej" Grzegorz Hajdarowicz pozbył się z redakcji także osób, które z feralną publikacją nie miały wiele wspólnego, ale w swoich tekstach wielokrotnie krytykowały rząd, a ostatnio - głównie MSZ. Zostawił zaś jako p.o. naczelnego Andrzeja Talagę, który pracował nad tekstem o trotylu, ale - jak twierdzą dziennikarze "Rz" - nigdy nie publikował nic krytycznego o MSZ. No i jest znajomym ministra Sikorskiego.

Talaga miał pełnić funkcję p.o. naczelnego "Rz" do 15 listopada, tymczasem jest kilka dni później i nic się nie zmieniło. Dziś zarząd Presspubliki ogłosił, że nowym redaktorem wicenaczelnym zostanie Bartosz Węglarczyk (dotychczasowy naczelny innego tytułu Hajdarowicza, "Sukces"), podczas gdy Talaga będzie p.o. szefa dziennika aż do momentu rozstrzygnięcia konkursu, który rozpisany zostanie jutro.

Te roszady w Presspublice to wynik afery, która rozpętała się w "Rz" po publikacji Cezarego Gmyza "Trotyl we wraku tupolewa". "Uważam, że opinia publiczna powinna poznać wszystkie okoliczności tej sprawy" - tą deklaracją Hajdarowicz otworzył specjalny czterostronicowy dodatek do weekendowej "Rz", w którym miał wyjaśnić okoliczności trotylowej publikacji. Swój komentarz zatytułował nawet "Cała prawda o 'trotylu'".

Tytuł ten jest, niestety, mylący, bo przebieg zdarzeń towarzyszący tej publikacji i wszystko to, co działo się wokół niej, nadal stawia więcej pytań niż odpowiedzi. I zarówno dokładne prześledzenie wydarzeń, jak i rozmowy z dziennikarzami "Rzeczpospolitej" (nieoficjalne oczywiście - pracownicy wszystkich redakcji Presspubliki są właśnie w trakcie pisemnego zobowiązywania się do nieudzielania informacji na temat sytuacji w firmie...) wcale nie pomagają rozwiać wątpliwości.

Kto i po co ściąga Hajdarowicza z Barcelony?

Zaczęło się pod koniec zeszłego miesiąca. W poniedziałek 29 października Grzegorz Hajdarowicz bawił "w swoim ulubionym mieście", Barcelonie, gdy otrzymał telefon ws. potencjalnie przełomowej publikacji, którą akurat przygotowywano w jednym z jego tytułów. - Poproszono mnie, bym się pojawił w Warszawie. Wsiadłem więc do samolotu i przyleciałem z Barcelony do Warszawy - opowiadał w jednym z wywiadów. W innej rozmowie zdradził, że osobą, która poprosiła go o powrót, był sam Wróblewski.

Tyle że Wróblewski wspomina to inaczej. W swoim wyreżyserowanym wideokomentarzu opowiadał, że o powstającym artykule w pierwszej kolejności poinformował wiceprezesa Presspubliki Jana Godłowskiego - zrobił to zaraz przed tym, jak pojechał do Andrzeja Seremeta. Po powrocie od prokuratora generalnego usłyszał od Godłowskiego, że wydawca został już poinformowany o artykule i postanowił natychmiast wrócić do Warszawy. Dopiero wtedy ówczesny naczelny miał skontaktować się z właścicielem "Rzepy". Jak utrzymuje Wróblewski, sam nie miał nic wspólnego z powrotem Hajdarowicza do Polski.

Jak relacjonuje to jeden z dziennikarzy "Rz"? - Hajdarowicz przy tej pierwszej rozmowie nie wyraził żadnego sprzeciwu. Wysłał jednak do nas Godłowskiego, który miał dopilnować pracy nad tekstem. Nie wiem, czy go przeczytał, czy nie. Po prostu kręcił się po redakcji, nie zgłosił żadnych uwag.

Po co więc Hajdarowicz wracał? Jak tłumaczył, musiał się upewnić, że publikacja o materiałach wybuchowych we wraku tupolewa będzie "wyważona, oparta na faktach i z racjonalnym tytułem". Mimo swojej ogromnej troski tekstu wcześniej nie przeczytał, tylko w całości oparł się na zapewnieniach Wróblewskiego, z którym spotkał się w swoim domu ok. 00.30 - czyli na kilka godzin przed tym, jak "Rz" miała trafić na półki.

Hajdarowicz oszukany przez Wróblewskiego?

Hajdarowicz podczas tego spotkania miał się upewniać o wiarygodności źródeł Gmyza i o tym, że tekst nie będzie wychodził poza przedstawienie dokumentacji. Tekstu nie przeczytał, bo z jednej strony - jak tłumaczył - "nie jest cenzorem", a z drugiej - Wróblewski mu go po prostu nie przyniósł. - Naczelny twierdził, że nie przyniósł tekstu, bo jest niegotowy, nie ma tytułu i ciągle grupa dziennikarzy pracuje nad tekstem - opowiadał wydawca.

Choć Hajdarowicz mówił, że cenzorem nie jest, to ma pretensje do Wróblewskiego, że ten rzekomo podjął decyzję o publikacji tekstu Gmyza, nie czekając na zgodę swojego wydawcy... - Wyszedł ode mnie około godziny 00.50, a z tego, co sprawdziliśmy, to pierwsza strona do druku została wysłana o godz. 00.46, czyli zanim wyszedł ode mnie. Więc oszukuje teraz ludzi, opowiadając, że ja dałem mu zgodę. On w ogóle na tę decyzję nie czekał, podjął decyzję parę godzin wcześniej o druku - stwierdził.

Gotowy tekst, już opublikowany w "Rz", Hajdarowicz zobaczył dopiero rano : - Nie mogę wstać z łóżka... Czuję się absolutnie oszukany... Czytam tekst, mam w pamięci rozmowę z naczelnym, i widzę, że tytuł jest nieadekwatny do tego, co z nim ustaliłem, że tekst i tytuł są kompletnie rozbieżnymi światami. Tytuł zabijał treść.

Jak na oszukanego i oburzonego wydawcę Hajdarowicz był zaskakująco powściągliwy: jeszcze tego samego dnia pocieszał Wróblewskiego po konferencji prokuratury, która podważa tezy z artykułu: - Tomek, spokojnie, czekajmy na konferencję premiera, nie dawajmy żadnego oświadczenia, trzeba zebrać myśl.

Wspomnienie Wróblewskiego o nocnym spotkaniu z Hajdarowiczem: - Długo rozmawialiśmy o możliwych konsekwencjach publikacji. Obawialiśmy się nagonki, ale wtedy do głowy mi nie przyszło, że wśród głównych oskarżycieli znajdzie się sam wydawca. Nie miałem ku temu najmniejszych przesłanek, ani tego wieczora, ani następnego.

Jeden z naszych rozmówców w "Rz" : - We wtorek, w dzień publikacji, w redakcji było spokojnie. Coś musiało się zdarzyć z wtorku na środę, bo dopiero wtedy zaczęła się afera, a Hajdarowicz zaczął grozić konsekwencjami.

Po co Hajdarowicz spotykał się z Grasiem?

We wtorkowy poranek, kiedy do kiosków trafiła "Rzeczpospolita" z artykułem "Trotyl we wraku tupolewa", rzecznik rządu Paweł Graś gościł w "Polityce przy kawie". Pytany o publikację Gmyza przekonująco odegrał zdziwienie i oburzenie. - Sprawa jest na tyle bulwersująca, że nie wyobrażam sobie, żeby dziś nie było konferencji prokuratury. To się nam wszystkim należy i tego oczekujemy - oznajmił stanowczo.

Tymczasem polityk o publikacji wiedział już co najmniej od kilku godzin, gdyż Hajdarowicz tuż po nocnym spotkaniu z Wróblewskim zadzwonił do niego z informacjami na temat artykułu. Na telefonicznej rozmowie się nie skończyło, bo o 1.30 wydawca był już pod domem rzecznika rządu na Wiejskiej.

Informacja o spotkaniu wyszła na jaw dopiero w czwartek - chwilę to zresztą zajęło. Wpierw Graś potwierdził dziennikarzom na konferencji prasowej, że istotnie, rozmawiał tamtej nocy z właścicielem "Rzeczpospolitej", ale niczym nie zdradził się, że ta rozmowa odbyła się twarzą w twarz. Dopiero dociśnięty na Twitterze polityk wyznał: - Najpierw była telefoniczna prośba o spotkanie, potem spotkanie na Wiejskiej.

Po co komercyjny wydawca dziennika w ogóle kontaktuje się z rzecznikiem rządu w środku nocy, by go poinformować, co ukaże się w gazecie? - Rozumiem, że pan Hajdarowicz był na tyle wzburzony czy przejęty tym, co w gazecie się ukaże, że chciał mnie o tym wcześniej poinformować - tłumaczył niejasno Graś.

A dlaczego nie można było sprawy załatwić telefonicznie? Hajdarowicz na to pytanie także nigdy nie odpowiedział przekonująco: - Pawła Grasia znam od 1984 r., razem spotkaliśmy się chyba na pierwszych wykładach na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiowaliśmy prawo... Dzwoniłem do niego jak do kolegi, przerażony tym, co zobaczyłem, tym, że może to być jakaś wielka manipulacja, jakichś... nie wiem... może obcych służb...

Kto i dlaczego został zwolniony po trotylu?

Za tekst "Trotyl we wraku tupolewa" tydzień po jego publikacji wyrzuceni zostali redaktor naczelny Tomasz Wróblewski, jego zastępca i redaktor odpowiedzialny za białe strony Bartosz Marczuk, szef działu krajowego Mariusz Staniszewski i autor tekstu Cezary Gmyz. Rada nadzorcza Presspubliki i sam Hajdarowicz twierdzą, że w trosce o wysokie standardy i wiarygodność dziennika zwolnione zostały "wszystkie osoby odpowiedzialne za artykuł, który bezpodstawnie wywołał burzę emocjonalną w kraju".

Staniszewski był wprawdzie w redakcji i brał czynny udział, ale optował za tym, żeby z publikacją poczekać, ograniczyć się wyłącznie do przedstawienia faktów i szerokim łukiem omijać wszelkie wzmianki o zamachu.

Marczuk z kolei w ogóle nie uczestniczył w pracy nad artykułem Gmyza, bo przebywał akurat na urlopie w związku z chorobą ojca. Powód jego zwolnienia: zła organizacja pracy w redakcji, która doprowadziła do publikacji źle udokumentowanego materiału. Jako jedyny zachował swoje cztery miesiące wypowiedzenia. Całą resztę wyrzucono ze skutkiem natychmiastowym - Gmyza i Staniszewskiego za "rażące naruszenie zasad współpracy". Redaktor prowadząca nieszczęsne wydanie "Rz" (formalnie odpowiadająca za jego kształt i treści) - nie ponosi żadnych konsekwencji.

- Czy chodziło o naprawienie wpadki, zadośćuczynienie dla czytelników czy o gest polityczny? - pytał o zwolnienia w swym wideokomentarzu Wróblewski. - Czy zwolnienie wicenaczelnego, który w tamtym czasie był na urlopie, nic nie wiedział o publikacji, było podyktowane troską o zasady, czy zwolniony został współautor najważniejszych tekstów eksponujących nadużycia władzy?

Za trotyl lecą głowy, ale nie Talagi

Konsekwencji nie poniósł też były zastępca Wróblewskiego i obecny p.o. naczelnego "Rz" Andrzej Talaga, mimo że nad rzeczonym artykułem pracował. To on domagał się od Gmyza uściślenia w tekście, o ślady jakich materiałów wybuchowych chodzi konkretnie. W dzień publikacji w swoim wideokomentarzu przekonywał też, że dzięki temu artykułowi "teoria o zamachu staje się dużo bardziej prawdopodobna, niż była wcześniej". Komentarz jest w kontrze do linii dziennika, który po konferencji prasowej prokuratury przyznał: "Pomyliliśmy się, pisząc dziś o trotylu i nitroglicerynie. To mogły być te składniki, ale nie musiały".

Tydzień od publikacji nagrania za trotyl poleciały głowy - ale nie Talagi (choć o swoją pozycję w redakcji miał się obawiać na równi z innymi). Ten został p.o. naczelnego. A jego buńczuczne wideo tajemniczo znikło z sieci.

Na akcji Hajdarowicza ws. zwolnień suchej nitki nie zostawia były wieloletni redaktor naczelny "Rz" Grzegorz Gauden. - Sytuacja, w której to wydawca zwalnia dziennikarzy bez wniosków naczelnego, jest nie do przyjęcia. To niesłychane - mówi nam Gauden. - To naczelny odpowiada za treść gazety, on odpowiada za zespół redakcyjny, on dobiera sobie i zwalania współpracowników. I wydawca nie ma prawa kontaktować się z dziennikarzami. Nie może ich przepytywać czy żądać wyjaśnień. Wydawca rozmawia z naczelnym... To oznacza, że redakcją "Rzeczpospolitej" rządzi obecnie wydawca, a nie naczelny. To jest kompletnie chore - ocenia.

Gauden nie rozumie też, dlaczego Wróblewski "tak biegał do tego wydawcy" i ma wątpliwości co do motywacji Hajdarowicza: - Wynika z tego, że wydawca jest w dość skomplikowanej sytuacji, skoro różne decyzje ważne dla jego interesów należą do ministra skarbu i do rządu. To może tłumaczyć ten radykalny zwrot w postawie wydawcy, który najpierw rzekomo popiera i akceptuje wszystko, z czym przychodzi Wróblewski, a potem zwalnia go z pracy i całkowicie dystansuje się od tekstu.

Czy mógł być inny klucz zwolnień w "Rz"?

Od początku całej afery wielu podejrzewa, że publikacja "trotylowa" była tylko pretekstem do tego poczwórnego zwolnienia w "Rz". Wyrzuconych dziennikarzy nie łączyła bowiem praca nad feralnym artykułem, tylko coś zupełnie innego - wielokrotne punktowanie obecnego rządu. W "Rzepie" mówi się, że szczególnie dotkliwe były materiały na temat serii wpadek MSZ, m.in. o Alesiu Bialackim, który bezskutecznie prosił polski resort spraw zagranicznych o pomoc, o tym, że baza danych MSZ o pomocy przydzielanej m.in. białoruskim i ukraińskim organizacjom pozarządowym przez pół roku była ogólnie dostępna w sieci i o wysyłaniu PIT-ów białoruskim opozycjonistom.

Najwięcej zamieszania było przy tym ostatnim. O ile nie wszyscy zwolnieni mieli coś wspólnego z artykułem "Trotyl we wraku tupolewa", to wszyscy przyłożyli rękę do "Polska posłała PIT opozycjonistom" z 18 października.

Tydzień po publikacji tego materiału Wróblewski wyznał, że MSZ próbowało w związku z tym tekstem wywierać naciski na redakcję. Gmyz miał dzwonić do rzecznika resortu Marcina Bosackiego po komentarz, by usłyszeć: "Ale pan wie, że zadzwonię do pańskich przełożonych i zrobię wszystko, by ten tekst się nie ukazał?". No i się zaczęło. Rzecznik, próbując wstrzymać publikację, wydzwaniał do czterech redaktorów dziennika.

Szczęście dopisało mu dopiero, kiedy skontaktował się z Andrzejem Talagą, który akurat przebywał w Korei Południowej. Jeden ze świadków zajścia: - Talaga zadzwonił z awanturą do prowadzącego gazetę Bartka Marczuka i kazał mu ściągnąć tekst. Marczuk w odpowiedzi kazał mu spier... Talaga zadzwonił więc do Wróblewskiego. Ten po rozmowie z Bartkiem postanowił nic nie wstrzymywać.

Inaczej wspomina to sam Talaga, który mówi nam: - Owszem, otrzymałem telefon, ale nie próbowałem w żaden sposób interweniować. Po prostu skierowałem sprawę do naczelnego.

"Talaga i Sikorski? O polityce rozmawiają przy winie"

Według dziennikarzy "Rz" Talaga, o którym ciężko im powiedzieć ciepłe słowo ("Jego ulubione zajęcie? Patrzenie rozmówcy głęboko w oczy, kiedy wręcza mu wypowiedzenie..."), miał alergię na teksty krytyczne wobec MSZ. Redaktor "Rz": - Kiedy Talaga wydawał gazetę, nie było mowy o puszczaniu artykułów atakujących ten resort. Wszystkie takie materiały spychaliśmy więc na dni, kiedy nie było go w pracy, głównie na niedzielę.

Przykłady materiałów, które powstały pod nieobecność Talagi (w przypadku publikacji większości z tych artykułów redaktor był w Korei Południowej) tylko z drugiej połowy października - "Nasza dyplomacja traci wiarygodność" Mariusza Staniszewskiego, "Bialacki bezskutecznie prosił o pomoc" i "Białoruska wpadka MSZ" Cezarego Gmyza czy "Polska posłała PIT opozycjonistom" Gmyza i Piotra Kościńskiego.

Wszystko - jak słyszymy - przez to, że Talaga w pierwszej kolejności jest przyjacielem Radka Sikorskiego, a dopiero później redaktorem. Taladze zdarza się podobno spotykać prywatnie z szefem polskiej dyplomacji, z którym przy winie omawia polską politykę zagraniczną. Jeden z dziennikarzy "Rz": - Kilka dni przed głośnym przemówieniem Sikorskiego w Berlinie Andrzej opublikował tekst, którego tezy w całości pokrywały się z tym późniejszym wystąpieniem ministra. Jego stanowisko zresztą z zasady pokrywa się z tym Sikorskiego. Wróblewski miał na tę relację przymykać oko.

Porównaj treść tekstu Talagi z 25.11.2011 i wystąpienia Sikorskiego z 28.11.2011

Sam Sikorski też bardziej dokłada do sprawy pytań, niż udziela na nie odpowiedzi. Sporo kontrowersji wzbudziła jego enigmatyczna wypowiedź w TOK FM tuż po zwolnieniach w "Rz": - Seremet apelował do redaktora naczelnego "Rz", żeby się wstrzymał z publikacją. Tak samo jak wcześniej rzecznik MSZ apelował ws. tekstu o fakturach dla białoruskich opozycjonistów. Naczelny w obydwu wypadkach nie posłuchał... I skończyło się dla niego tak, jak się skończyło. Czasami warto słuchać dobrych rad.

Grzegorz Hajdarowicz - mimo kilkudniowych prób skontaktowania się z nim (telefonicznie i mailowo) - konsekwentnie milczy. A dokładniej - milczy od momentu, w którym na jego prośbę wysłaliśmy mu pytania o luki w całej sprawie.

TOK FM PREMIUM