Firma zwolniła pracownika ze względu na to, że był zakażony wirusem HIV. Teraz pracodawca musi zapłacić za swoją decyzję

50 tysięcy złotych musi zapłacić pracodawca, który rozwiązał umowę z pracownikiem, kiedy dowiedział się, że mężczyzna jest nosicielem wirusa HIV. Jak informuje Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjnego, w Polsce przybywa spraw związanych z dyskryminacją pracowników ze względu na stan ich zdrowia.
Zobacz wideo

30-letni pan Krzysztof (imię zmienione) pracował w dużej firmie mediowej. W grudniu 2016 roku podpisał z pracodawcą umowę o pracę na czas określony. Wcześniej zatrudniony był na takich samych zasadach. W kwietniu 2017 roku mężczyzna dowiedział się, że jest nosicielem wirusa HIV. Był w szpitalu, a w związku z tym na ponad miesięcznym zwolnieniu lekarskim. 

Jak opowiada, jego kłopoty w pracy zaczęły się od błędnie wypisanego druku zwolnienia. Okazało się bowiem, że dostał druk z wpisanym kodem choroby, co nie powinno się zdarzyć. Zwolnienie zaniósł do kadr. Niedługo potem odebrał telefon z informacją, że druk jest błędnie wypełniony i trzeba to poprawić. Nie wiedział, że ktoś z pracowników sprawdził po kodzie choroby, co mu dolega.

Pan Krzysztof po zakończeniu zwolnienia lekarskiego wrócił do pracy. Jak wspomina, jego podejrzenia wzbudziło inne niż dotychczas zachowanie szefowej. – Nie wiedziałem, o co chodzi, ale czułem, że jest jakiś problem – opowiada nasz rozmówca. Do pracy wrócił w poniedziałek, a już w piątek dowiedział się od dyrekcji, że umowa o pracę zostaje z nim rozwiązana. – Usłyszałem, że tak bywa, ludzie się rozstają - opowiada. Na pytanie, dlaczego musi odejść, usłyszał, że pracodawca nie musi się tłumaczyć, bo umowa i tak była tylko na czas określony.  – Bardzo mnie to zabolało. Nie było do mnie przecież wcześniej zastrzeżeń – opowiada.

Znajoma lekarka namówiła mężczyznę, by nie zostawiał tak sprawy, tylko walczył. Dzięki temu trafił do Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego. Sprawą jego zwolnienia zajął się prawnik.

50 tysięcy złotych zadośćuczynienia

Pozew wniesiono pod koniec 2017 roku. Pracodawca od początku nie przyznawał się do winy. Twierdził, że nie doszło do żadnej dyskryminacji, a pan Krzysztof po prostu słabo pracował. Sąd nie uznał jednak takich argumentów. Stwierdził dyskryminację pracownika ze względu na stan zdrowia. 

Pan Krzysztof wygrał przed sądem 50 tysięcy złotych zadośćuczynienia za doznane krzywdy. To jedna z najwyższych kwot przy tego typu sprawach. Wyrok jest już prawomocny.

– Wyrok pokazał, że prezes jakiejkolwiek firmy nie może czuć się Bogiem, bo są instytucje, do których trzeba i można się odwołać – mówi nasz rozmówca. Nie kryje, że idąc do sądu, miał duże wątpliwości – był wstyd, obawy, lęk. – Pomyślałem sobie jednak, że może gdzieś w Polsce są osoby, które mają podobny problem, były podobnie potraktowane przez pracodawcę, a mój przykład może da im siłę; pokaże, że warto walczyć – dodaje.

- Trzeba zachęcać wszystkie osoby, które doświadczyły dyskryminacji, by się nie poddawały, by walczyły. Bo bez tego nie powstanie orzecznictwo, które będzie pomagać wszystkim w tego typu sprawach - mówi adwokatka Małgorzata Mączka–Pacholak, pełnomocniczka pana Krzysztofa. Dodaje, że zasądzona przez sąd kwota 50 tys. zł to całość kwoty, o którą wnoszono w pozwie. – Na ogłoszeniu orzeczenia w sądzie drugiej instancji czułam się trochę jak na amerykańskim filmie. Chyba wszyscy mieliśmy łzy w oczach – przyznaje pani mecenas, która pro bono reprezentowała pana Krzysztofa. 

Dyskryminacja podczas rekrutacji 

W innej ze spraw, w którą również zaangażowało się Polskie Towarzystwo Prawa Antydyskryminacyjne, do dyskryminacji doszło na etapie rekrutacji. Pan Wojciech (imię zmienione), od lat leczący się na epilepsję, starał się o pracę na stanowisku doradcy w banku. Wśród wymagań wymieniono posiadania prawa jazdy. 

Mężczyzna pomyślnie przeszedł proces rekrutacji i miał zapewnienie od pracodawcy, że chce go zatrudnić. Dostał też skierowanie na badania pracownicze. Ale tam pojawił się problem. Lekarz, w oparciu o nieobowiązujące już przepisy, wydał zaświadczenie o niezdolności do pracy. Ponieważ do obowiązków pracownika miała należeć jazda samochodem. Pan Wojciech powiadomił o tym przyszłego pracodawcę i odwołał się też od decyzji lekarza.

Od tego momentu zaczęły się „schody”. Mimo tego, że mężczyzna ostatecznie w drugiej instancji wygrał, to pracodawca nie był już tak chętny, żeby go zatrudnić. Przez prawie dwa miesiące mężczyzna był zwodzony, a w międzyczasie ukazało się kolejne ogłoszenie o naborze na stanowisko doradcy. Ostatecznie pan Wojciech pracy w banku nie dostał.

Sąd uznał racje mężczyzny; stwierdził, że doszło do dyskryminacji ze względu na stan zdrowia. - I przyznał mojemu klientowi 23 tysiące odszkodowania i odsetki – mówi mecenas Emilia Barabasz, która pro bono reprezentowała pana Wojciecha.

Odszkodowanie to pieniądze za czas, kiedy mężczyzna nie miał pracy, chociaż powinien był pracować w banku. Sąd nie zasądził natomiast zadośćuczynienia za doznaną krzywdę związaną z naruszeniem zasady równego traktowania w zatrudnieniu. Chodzi o kwotę 10 tysięcy. – W mojej ocenie takie zadośćuczynienie się należało. Dlatego czekam na uzasadnienie wyroku i po jego analizie rozważymy wniesienie skargi kasacyjnej do Sądu Najwyższego w tym zakresie – dodaje prawniczka, która współpracowała z panem Wojciechem dzięki Polskiemu Towarzystwu Prawa Antydyskryminacyjnego.

Niepodpisanie umowy też może być dyskryminacją 

Skarga kasacyjna pojawi się też najprawdopodobniej w sprawie nauczycielki spod Warszawy, chorej na stwardnienie rozsiane. Dyrekcja nie wiedziała, że ma SM. Pani Ewa (imię zmienione) miała umowę na czas określony; dostała zapewnienie od pracodawcy, że umowa będzie przedłużona.

Gdy była na wizycie u lekarza, ten zasugerował, że powinna postarać się o orzeczenie o niepełnosprawności. Tłumaczył, że dzięki temu pracodawca mógłby dostać dotację z PFRON, co dla kobiety mogłoby oznaczać wyższą pensję. Pani Ewa poszła więc na rozmowę z dyrektorem szkoły. Nie spodziewała się, że szczerość będzie powodem do wykluczenia jej z grona pedagogicznego. Niedługo po rozmowie okazało się bowiem, że o przedłużeniu umowy nie ma mowy. Innym przedłużono, jej – nie.

- Wystąpiliśmy do sądu o prawie 50 tysięcy złotych. Zasądzono 39 tysięcy odszkodowania. Kwota ta to wynagrodzenie, które należałoby się kobiecie, gdyby umowa została podpisana – mówi adwokat Hubert Hajduczenia, który reprezentował (pro bono) przed sądem nauczycielkę. Dodatkowo domagano się 10 tysięcy złotych zadośćuczynienia za doznane krzywdy (nerwy, stres, poniżenie). Sąd zadośćuczynienia jednak nie przyznał – adwokat rozważa wniesienie skargi kasacyjnej w tym zakresie.

Karolina Kędziora, prezeska Polskiego Towarzystwa Prawa Antydyskryminacyjnego dodaje, że sprawa pani Ewy była szczególna, bo sąd uznał, że do dyskryminacji doszło poprzez niepodpisanie kolejnej umowy na czas określony. - Pracodawcy zwykle czują się dość bezpiecznie, gdy z przyczyn dyskryminacyjnych nie podpisują kolejnej umowy, twierdząc, że mają do tego prawo, bo nikt ich nie ma prawa z tego rozliczać. Sąd potwierdził, że jest inaczej – tłumaczy.

Chcesz wiedzieć więcej? Posłuchaj!

TOK FM PREMIUM