Stawiszyński: Pamiętacie minę Gołoty po ciosach Lewisa? To klucz do zrozumienia polskiej rzeczywistości

Złośliwi komentowali, że Gołota spodziewał się najpierw jakiejś rozmowy, a Lewis od razu zaczął go bić. Nie w tym jednak rzecz, że się to stało szybko. Rzecz w minie Andrzeja Gołoty, chwilę po tym, kiedy spadł na niego grad bezlitosnych ciosów Lewisa. Pamiętacie tę minę? Otóż jest ona - w moim przekonaniu - kluczem do rozumienia współczesnej polskiej rzeczywistości.
Zobacz wideo

Bukmacherzy przyjęli rekordową liczbę zakładów. Bilety sprzedały się w mgnieniu oka. Przed telewizorami zasiadły miliony spragnionych emocji widzów. Był październik 1997 roku i wszyscy oczekiwali pojedynku gigantów, starcia sław, wirtuozerskiej walki pomiędzy ekspertami w trudnej i wymagającej sztuce pięściarstwa.

Po jednej stronie stanął ówczesny mistrz świata, Lennox Lewis, bokser niewątpliwie wybitny, jeden z największych, ale przy tym wiodący życie pozbawione jakichkolwiek transgresji i do sportu podchodzący nader pragmatycznie. Żadnych szaleńczych szarż, żadnych niepotrzebnych ryzyk, raczej ringowa kalkulacja, skrupulatnie realizowane strategie, metodyczne trzymanie się z góry ustalonego planu działania.

Po drugiej stronie – Andrzej Gołota. Niepokorny pretendent do tytułu mistrza świata, słynący tyleż z wyrafinowanej techniki i potężnej siły ciosu, ile z tendencji do zachowań ekscesywnych, zarówno w życiu – jego bujna przeszłość obejmowała między innymi konflikty z prawem – jak i w sporcie. Publiczność miała wszak świeżo w pamięci dwa pojedynki z Riddickiem Bowe, w których Gołota zaprezentował wprawdzie umiejętności bokserskie najwyższej próby, niemniej zakończył je ciosami poniżej pasa – którego to fenomenu do dzisiaj nie są w stanie wyjaśnić ani specjaliści od sportu, ani specjaliści od ludzkiej psychiki, ani też sam sprawca całego zamieszania.

W każdym razie emocje były wyśrubowane do imentu, oczekiwania i wymagania – gigantyczne, apetyt na wyborne sportowe widowisko – radykalnie intensywny.

Cóż, kiedy cała zabawa potrwała ledwie 90 sekund.

Bo tyle właśnie potrzebował Lennox Lewis, żeby posłać Andrzeja Gołotę na deski. Powtórzę: nic tego nie zapowiadało. A już zwłaszcza nie cały ten specyficzny, rytualny taniec, jaki Gołota przed walką wykonał – przystrojony w barwy biało-czerwone, z emblematem orła na efektownym szlafroku – demonstrując daleko idące przekonanie o własnej przewadze i pewnej wygranej. Niemniej – sprawa została rozstrzygnięta błyskawicznie.

Złośliwi komentowali, że Gołota spodziewał się najpierw jakiejś rozmowy, a Lewis od razu zaczął go bić.
Nie w tym jednak rzecz, że się to stało szybko. Rzecz w minie Andrzeja Gołoty, chwilę po tym, kiedy spadł na niego grad bezlitosnych ciosów Lewisa. Pamiętacie tę minę?  Otóż jest ona – w moim przekonaniu – kluczem do rozumienia współczesnej polskiej rzeczywistości.

Czym jest dysonans poznawczy?

Mina ta wyraża bowiem w sposób pełny i doskonały zjawisko w Polsce powszechne i dominujące, a mianowicie – dysonans poznawczy. A zatem stan mentalnej – i emocjonalnej – konfuzji, który pojawia się w momencie, kiedy do naszego umysłu wpływają treści sprzeczne z uprzednio w nim obecnymi przekonaniami, obserwacjami czy ustaleniami.

Pojęcie dysonansu poznawczego ukuł w 1957 roku amerykański psycholog społeczny Leon Festinger, dodając doń regułę, która, jego zdaniem, spełnia w ekonomice naszego życia psychicznego rolę fundamentalną. Reguła ta mówi, że kiedy dysonans się pojawia, umysł zrobi wszystko, żeby jak najszybciej go zredukować.

Ni mniej, ni więcej – twierdził Festinger – tylko dokładnie tak: kiedy stykamy się z informacjami sprzecznymi z tym, co już wiemy, albo do czego jesteśmy przekonani, pojawia się wspomniana konfuzja, a wraz z nią automatyczny odruch, żeby natychmiast przywrócić stan spoistości. Tyle że nie polega on wcale na modyfikacji tego, co uprzednio w naszej głowie obecne, lecz przeciwnie – na umocnieniu zastanej postaci poprzez odpowiednie zakrzywienie czy po prostu wchłonięcie tych nowych informacji.

Najbardziej klasycznym przykładem była tu pewna apokaliptyczna organizacja religijna, do której Festinger wraz ze swoimi współpracownikami przeniknął, dowodzona przez niejaką Dorothy Martin. Twierdziła ona, że posiada bezpośredni kontakt z obcą cywilizacją, która 21 grudnia 1954 roku zamierza definitywnie zniszczyć kulę ziemską. Wielu jej wyznawców sprzedało cały majątek i pokornie oczekiwało na zagładę.

Festinger postawił jednak hipotezę, że po pierwsze, końca świata mimo wszystko nie będzie, a po drugie, że członkowie sekty – kiedy już przekonają się, że proroctwo było fałszywe – nie tylko nie porzucą swoich przekonań, ale wręcz jeszcze gorliwiej zaczną je wyznawać.

Cóż, faktycznie się tak się stało, bo modyfikacja wcześniej powziętych przekonań, a także dopuszczenie do siebie myśli, że zmarnowali tyle energii i środków nadaremno, okazało się dla nich barierą zupełnie nie do pokonania.

Nasza sprawa

Żyjąc w Polsce nieustannie doświadczamy dysonansu poznawczego. A strategie jego redukcji nie przynoszą nic dobrego. Ostatnio mogliśmy obserwować dysonans w działaniu przy okazji wyborów do Europarlamentu, a jeszcze wcześniej – katastrofy w Smoleńsku. Źródła tkwią oczywiście znacznie głębiej, ale ta szczególna, nazwijmy to, praca dysonansu w polskiej sferze publicznej domaga się przynajmniej pobieżnego szkicu.

Zacznijmy od aktywnej wciąż dyskusji o przyczynach przegranej Koalicji Obywatelskiej w wyborach do Europarlamentu. Być może jednym z zasadniczych doświadczeń znakomitej części wyborców Prawa i Sprawiedliwości, a także po prostu wyborców, którzy zdecydowali się nie głosować na Koalicję, był właśnie dysonans poznawczy. Pomiędzy – dajmy na to – radykalną retoryką opozycji, od pierwszych dni po przegranych wyborach ogłaszającej "dyktaturę" i "totalitaryzm", na każdym kroku podkreślającej konieczność natychmiastowego odsunięcia uzurpatorów od władzy a poprawą warunków życia spowodowaną uruchomieniem – po raz pierwszy na tę skalę po transformacji ustrojowej – elementarnych instrumentów z obszaru polityki społecznej (tak, chodzi oczywiście o 500+).

Być może zresztą byli to ci sami ludzie, którzy po 1989 roku doświadczali dysonansu o zgoła odmiennym charakterze. Słyszeli mianowicie zewsząd, że transformacja jest wyłącznym i niekwestionowanym sukcesem. Że przejście od komunizmu do kapitalizmu automatycznie katapultowało nas wszystkich w przestrzeń nieograniczonych możliwości, z których każdy może skorzystać niczym z życiodajnej krynicy. Dlatego właśnie jeśli ktoś znajduje się w niesatysfakcjonującym położeniu, nie osiągnął upragnionego sukcesu, nie żyje tak jak chciałby żyć – znaczy to niechybnie, że nie chciał swoich szans wykorzystać. Ci natomiast, którzy chcieli – skorzystali. I dorobili się, wyłącznie mocą swoich charakterów i żelaznej woli.

Przez pewien czas udawało się być może ten dysonans redukować za pomocą politycznej strategii powszechnego entuzjazmu. Oficjalny przekaz był bardzo sugestywny. Niemniej, tam gdzie redukcja mimo wszystko nie następuje, bo dysonans jest zbyt silny, poczucie konfuzji, niezadowolenia, rozdwojenia i frustracji domaga się jakiegoś wyrazu. Dopiero w momencie, kiedy potrafimy dopuścić do głosu i nazwać te przekonania i emocje, które nie mieszczą się w zespole naszych najbardziej ugruntowanych i zdogmatyzowanych poglądów – pojawia się realna szansa na faktyczną zmianę, na przyjęcie komunikatu, który stoi w sprzeczności z tym, co dane i zastane.

Po 1989 roku mieliśmy jednak w Polsce do czynienia z pogłębiającym się rozszczepieniem. Bańki informacyjne – w obszarze kultury zachodniej zdefiniowane dopiero z chwilą zaawansowanego rozwoju technologii informacyjnych – w polskiej rzeczywistości powstawały w najlepsze już w latach 90. Wypowiedzenie frustracji, niezadowolenia, jakiejkolwiek w ogóle niezgody na hegemoniczną interpretację, w której z przemian demokratycznych należało się wyłącznie cieszyć, a ktokolwiek miał zdanie odmienne niechybnie był nieudacznikiem albo oszołomem, otóż wypowiedzenie tego rodzaju doświadczenia możliwe było prawie wyłącznie w systematycznie radykalizujących się niszach.

Przy czym emocje, które na poziomie dyskursu publicznego zasilały te radykalizujące się nisze – wcale nie były niszowe. Stopniowo obejmowały coraz większe zakresy, dojrzewały do pełniejszej ekspresji. Wreszcie – po katastrofie Smoleńskiej – zyskały pełnoprawną formę zarówno ekspresji, jak i instytucjonalizacji.

Redukowanie dysonansu po Smoleńsku

Redukowanie dysonansu po Smoleńsku było skądinąd jedną z głównych aktywności po obu coraz bardziej domykających się stronach barykady. Czy raczej – redukowanie wielu różnych dysonansów.

Na przykład dysonansu, nazwijmy to, egzystencjalnego, biorącego się wprost z tej bezwzględnej inwazji chaosu w nasze fundamentalne poczucie bezpieczeństwa – tego najgłębszego, związanego także z czysto biologicznym poczuciem integralności cielesnej. W momencie, kiedy giną teoretycznie najbezpieczniejsi i najlepiej strzeżeni ludzie w państwie – pojawia się dojmująca świadomość, że zginąć może każdy, także my. Dodatkowo ludzie ci poruszali się ponoć najbezpieczniejszym środkiem transportu – tymczasem ich ciała uległy brutalnej dekompozycji. Już tylko to wystarczy, żeby wywołać paniczny lęk czy raczej wydobyć z każdego z nas paniczny lęk przed śmiercią, bo w każdym z nas on gdzieś jest; czasami głęboko zagrzebany, głęboko uśpiony, niemniej w każdej chwili gotów do wypłynięcia na powierzchnię.

Dysonans pomiędzy przekonaniem, że jesteśmy bezpieczni, i że rzeczywistość jest zasadniczo oswojona oraz przewidywalna a całą tą nagą, absurdalną destrukcją – był w moim przekonaniu jednym z naszych najważniejszych i najbardziej zignorowanych, albo raczej wypartych wspólnych doświadczeń. Bez względu na barwy polityczne, bez względu na polityczne sympatie i antypatie.

Zanim jeszcze kilka godzin po katastrofie – w sposób, powiedzmy otwarcie, równie irracjonalny – zadekretowano po każdej ze stron jaka była ostateczna i nieodwołalna jej przyczyna („Tusk i/lub Putin” vs. „straszny Kaczor, który na pewno kazał lądować”), a tym samym uruchomiono mechanizm redukcji dysonansu, pojawiła się przez moment mała szczelina, wyrwa w monolicie tego przeklętego polskiego dualizmu politycznego.

Pojawiły się: lęk, przerażenie, konfuzja, poczucie, że ludzkie życie jest niebywale kruche, i że współczesna rozwinięta cywilizacja potrafi doskonale tę kruchość zakamuflować. Tak, że kompletnie o niej zapominamy. A przypominamy sobie dopiero w obliczu wydarzeń drastycznych i tragicznych.

Te emocje, te doświadczenia były niezwykle ważne, ale i niezwykle ulotne, bo zostały błyskawicznie zepchnięte gdzieś do mentalnych, psychologicznych piwnic. Abstrahując już od tego, że nie ma na nie praktycznie miejsca we współczesnej kulturze – usuwającej nam wciąż z pola widzenia śmierć, słabość, przypadek, chaos i absurd – w przestrzeni polskiej polityki uległy niemal natychmiastowemu stłumieniu. Na rzecz wzajemnego przerzucania się oskarżeniami i budowania wyższościowych narracji o ignorancji, głupocie, naiwności albo sprzedajnym charakterze przeciwnej strony.

Apel do Gołoty

Pozostawiliśmy Andrzeja Gołotę na ringu, chwilę po tym, kiedy sędzia ogłosił koniec walki. Charakterystyczna mina wyrażająca bezbrzeżne zdumienie, zaskoczenie, konfuzję i wiele zapewne jeszcze innych emocji i wglądów, za chwile zniknie z jego twarzy. Tego przecież oczekują kibice, którzy wciąż jeszcze stoją z rozdziawionymi ustami, ale już za chwilę sami zaczną się prześcigać w różnych sposobach na wyjście z tego nieprzyjemnego stanu pomieszania. Zrzucą winę albo na samego Gołotę, którego jeszcze przed chwilą kochali, a zaraz będą nienawidzić; na pogodę albo trenerów; na szamanów współpracujących rzekomo z Lewisem i stosujących niebywale skuteczną czarną magię; i na tysiące jeszcze innych przyczyn po to tylko, żeby uciec od doświadczenia porażki, słabości i bezradności, które w Andrzeju Gołocie jest w tym momencie żywe i namacalne.

Gdybym mógł się cofnąć w czasie i coś Gołocie powiedzieć, krzyknąłbym: panie Andrzeju, niech pan w tym na moment zostanie i niech pan nam o tym opowie!

Bo tak naprawdę rozpaczliwie potrzebujemy takich doświadczeń i rozpaczliwie potrzebujemy nauczyć się o nich sobie nawzajem opowiadać. O ile oczywiście nie chcemy, żeby rozpętała się tutaj w końcu prawdziwa wojna domowa.

TOK FM PREMIUM