"Od wszczęcia kontroli skarbowej, która sprawiła, że o piekarzu usłyszała cała Polska, minęło lat trzynaście" [FRAGMENT KSIĄŻKI]

Polacy marnują... 235 kg żywności na osobę, mówią dane z 2018 roku. Daje nam to niezaszczytne piąte miejsce w UE. Marnowaniu jedzenia, ale też korzystaniu z tego, co dla sklepów nie nadaje się już do sprzedaży, swoją książkę poświęciła Marta Sapała. Sama spróbowała wyżywić się tym, co można znaleźć na śmietnikach. Sklepowych śmietnikach. Publikujemy fragment książki "Na marne".
Zobacz wideo

Na pewno słyszała pani o piekarzu z Legnicy – mówi wiceburmistrzyni jednego z miast w środkowej Polsce. Spotykamy się w banku żywności, przypadkiem, urzędniczka właśnie przywiozła dokumenty. Wyciąga je ze skórzanej teczki, zakłada nogę na nogę i bierze z talerza maleńką eklerkę. Eklerka jest z porannego odbioru żywności. Opakowanie pękło, ciastka trzeba było zutylizować. Albo zjeść.

Pytam, czy trudno w jej mieście przekonać handlarzy do tego, żeby oddawali niesprzedaną żywność. Trudno, bo sprawa piekarza kładzie się cieniem. Wiadomo.

O piekarzu słyszę od ludzi, którzy namawiają sklepy, żeby oddawały niesprzedaną żywność, od właścicieli tych sklepów i od ich klientów.

Wspomina mi o nim szef firmy utylizacyjnej, urzędnik w warszawskim ratuszu, kierowca-ładowacz śmieci, przewodnicząca komisji zakładowej NSZZ Solidarność w jednej z sieci handlowych.

– Żyjemy w kraju, w którym jeszcze kilkanaście lat temu człowiek za rozdawanie chleba o mało co nie poszedł do więzienia. – Słyszę na branżowej konferencji poświęconej żywnościowemu marnotrawstwu.

Jest rok 2018, od wszczęcia kontroli skarbowej, która sprawiła, że o piekarzu usłyszała cała Polska, minęło lat trzynaście.

Od wejścia w życie nowelizacji ustawy o podatku VAT, która zdjęła z dystrybutorów obowiązek odprowadzania podatku od żywnościowych darowizn – lat dziewięć.

Od decyzji legnickiego Sądu Okręgowego, która ostatecznie zamknęła sprawę – pięć.

Piekarz z Legnicy wciąż jest w Polsce symbolem paraliżu. Nie da się, nie można, to nie wyjdzie, strach cokolwiek robić.

Po tym, jak wpisuję jego nazwisko w Google, przeglądarka wypluwa trzydzieści osiem tysięcy wyników. Wątki na internetowych forach, ścieżki komentarzy pod poświęconymi mu tekstami rozrastają się jak wielopienne drzewa.

W katalogu Biblioteki Narodowej ma własny indeks: Piekarze XXI wiek, Gronowski Waldemar, 1951–

Dzień dopiero się rozkręca, a już trzydzieści stopni w cieniu. Dzikie wino wspina się na balkonowy słup, rzuca ażurowy cień, który wędruje po ścianie. Spotykamy się na legnickim Tarninowie, dawnym Kwadracie, dzielnicy rosyjskich generałów, w tym samym miejscu, jak twierdzi, gdzie ponad dziesięć lat wcześniej udzielał wywiadu dla TVN. Ma na sobie koszulę z kremowej bawełny, spodnie o podobnym kolorze, na stoliku kładzie telefon w białym pokrowcu. Mówi cicho, miękko, z rezygnacją. Nie podnosi głosu, prawie nie gestykuluje. Co chwila osusza czoło chusteczką.

– Wciąż ktoś do mnie dzwoni, prosi, żebym opowiedział, co u mnie słychać, jak sobie radzę. O tym nie chcę już mówić – zaczyna Waldemar Gronowski, najsłynniejszy piekarz w Polsce, który formalnie rzecz biorąc, nigdy nie był piekarzem.

Ksiądz Jan Mateusz Gacek, założyciel Stołówki Charytatywnej na legnickim Zakaczawiu, z którym przedsiębiorca przez dekadę dzielił się pieczywem:

– Sprawa pana Gronowskiego na pewno odbiła się na relacjach między obdarowującymi a obdarowanymi.

*

Piekarni Na Rogu nie ma od 2006 roku. Zastąpił ją ciucholand. Ubrana w pudrowy róż sprzedawczyni wychodzi przed sklep, zaciąga się papierosem. Nie, nie pamięta żadnej piekarni.

Obok jest pierogarnia. W odsłoniętej kuchni (wyłożone folią aluminiową ściany, świeżo wymyta podłoga, para, która ucieka przez zakratowane okna) cztery kobiety w kolorowych fartuszkach i czepkach na włosach upychają porcje nadzienia w krążkach ciasta. Dziś są ruskie, ze szpinakiem i z jagodami. Porcja osiem i pół złotego. Na ladzie naklejka z napisem „wspierajmy lokalny biznes”.

– Piekarnia? Nieee. Tutaj wcześniej była pizzeria.

Jeśli ktoś chce kupić chleb, do wyboru ma w najbliższych sąsiedztwie sześć punktów. Nie licząc Biedronki. Są też tajskie lody.

Na parkingu pod dyskontem ktoś sprzedaje – wprost z kartonika – zebrane w przydomowym ogródku pomidory.

Do pieczenia chleba zabiera się w 1989 roku. Nie ma jeszcze czterdziestki. Na horyzoncie majaczy kapitalizm, w Przedsiębiorstwie Robót Inżynieryjnych, gdzie pracuje, panuje poczucie, że niezależnie od tego, jaki kurs się wybierze, skończy się na mieliźnie. Gronowski składa rezygnację u wicewojewody. Razem z nim jego kolega – przewodniczący rady pracowniczej. Śmieją się, że mieszali cement, to poradzą sobie i z ciastem na chleb. Trzeba posmakować tego kapitalizmu.

Rosyjskie wojska nie wyjadą z Legnicy jeszcze przez cztery lata, ale majątku pozbywa się PSS Społem. Na sprzedaż wystawia lokal w kamienicy na Tarninowie, na rogu Jaworzyńskiej i Zofii Kossak. To najładniejsza część Legnicy, wciąż podzielona betonowym murem postawionym przez rosyjski garnizon. Budynek z lat dwudziestych, naprzeciwko prawosławnej cerkwi, która w poprzednim życiu była protestanckim zborem. Wokół dojrzała zieleń, bruk z bazaltowej kostki, tak jakby wciąż trochę gemütlich. Na parterze – wyłożony błyszczącymi kaflami chlebowy piec. Ma siedemdziesiąt lat, powstał razem z kamienicą, na zamówienie jej pierwszego właściciela, piekarza i cukiernika Alfreda Türpitza, który piekł w nim bułki, precle z solą i Liegnitzer Bomben, słynne na cały region pierniki oblane czekoladą. Długo stał zimny.

Gronowski wraz ze wspólnikiem decydują się wziąć udział w przetargu. Najpierw przez kilka tygodni czyszczą lokal z popiołu. Społem przez pewien czas eksploatowało piec, ale nie wywoziło odpadów, zrzucając je do wyłożonej majoliką piwnicy. Majolika, piękna, przedwojenna, idzie na straty. Potem – gdy okazuje się, że komin jest uszkodzony – umawiają się z prezydentem miasta, że opłacą remont w zamian za zwolnienie z czynszu. Kompletują wyposażenie, bo oprócz pieca niczego nie ma.

Wszystko nagle przyspiesza, trzeba szybko reagować na ogłoszenia. W Warszawie zamyka się piekarnia; zmarł właściciel, żona sprzedaje całe wyposażenie. Gronowski wynajmuje jelcza i jedzie ze wspólnikiem do stolicy. Dzieże, miesiarki, dzielarki mają niemieckie tabliczki znamionowe; w transakcji uczestniczy znany reżimowy polityk. Przepijają umowę schłodzoną czystą.

Pierwszy bochenek sprzedają w 1990 roku.

Przedwojenny piec rozgrzewa się do dwustu pięćdziesięciu stopni i chodzi całą noc. Jedna sesja to tysiąc czterysta, tysiąc siedemset bochenków, trzy tysiące bułeczek. Wspólnicy sprzedają je do szpitala miejskiego, wojska, do Domu Pomocy Społecznej w Legnickim Polu, dystrybuują przez kilkadziesiąt sklepów.

– Był okres, że byliśmy w Legnicy najmocniejsi – rozmarza się Gronowski.

Niezależnie od tego, ile zjedzą żołnierze (a jeden potrafi zjeść na raz pół bochenka), ile kupią legniczanie, część zawsze wraca. Czasem czterysta bochenków dziennie. Ile kaczek na parkowym stawie się tym nakarmi? Ile psów w ochronkach? Świń ile – u jednego gospodarza, drugiego? Kupa chleba, codziennie kłopot, coś trzeba było z tym zrobić.

– Ta stołówka dopiero startowała, zaskoczyło nas, że jest takie miejsce.

W 2000 roku decydują się zaaranżować pomieszczenie od frontu, to, w którym przed wojną sprzedawano pakowane w pudełeczka Legnickie Bomby. Proste drewniane półki, podstawowy śniadaniowy asortyment. Kajzerki, grahamki, rogaliki i chleb. Na skrzyżowaniu Jaworzyńskiej i Zofii Kossak znów można rano kupić świeże pieczywo.

W Aplikacji TOK FM posłuchasz na telefonie:

TOK FM PREMIUM