"Biały miś" schodzi do podziemia, choć "spocony wuj" nadal o niego walczy. Wymiana pokoleń na weselach

- Z moich obserwacji wynika, że niekiedy wesela zamieniają się w najgorszy dzień życia pary młodej. A dla nas, muzyków grających na tych imprezach, są koszmarnym obciążeniem psychicznym. Na szczęście idzie pokoleniowa zmiana - mówi Katarzyna Mączyńska, która gra na weselach.
Zobacz wideo

Michał gra na weselach przeważnie w Lublinie i Warszawie, a Katarzyna w małych miasteczkach i na wsiach. W ich oczach mogą przejrzeć się uczestnicy zabaw z okazji "najważniejszego dnia w życiu". Bo tak pary młody najczęściej nazywają śluby.

- Od razu zastrzegam, że tego określenia nie lubię. Zawsze tłumaczę klientom, by nie nastawiali się, że wesele to będzie najważniejszy dzień w ich życiu. Spuszczam z balonika powietrze i pokazuję, że nie ma sensu się napinać, bo i tak najprawdopodobniej nie będzie idealnie. Ale wiele par nie słucha i do ostatniej chwili zarzyna się fizycznie. To jeden z największych błędów. Po kilkanaście razy poprawiają każdy kwiatek na stole, bo ma przechylać się w lewo. A jeśli leci na prawo, to już nie jest idealnie. Później na weselu są zestresowani, sfrustrowani i padnięci. A to impreza bez dubli, zawsze coś nie wyjdzie. Zresztą jak przyjdzie 100 osób, to wśród nich musi znaleźć się kilku, którym coś nie będzie pasowało. Wszystkim się nie dogodzi – mówi weselny didżej i autor książki "Chałturzenie rąk nie brudzi" - Michał Kowalski.

Katarzyna Mączyńska mówi, że wyznacznikiem idealnego wesela jest zwykle popkultura. Problem polega na tym, że każdy ogląda inne filmy i ma odmienne wyobrażenia ideału. - Pani młoda chce mieć blichtr, jak z komedii romantycznych i z Netfliksa. Stamtąd bierze też modę na stół z sałatkami, prosecco i piosenkę "Bella ciao". Ale jej ojciec jest zakochany w "Weselu" Smarzola (Wojciecha Smarzowskiego), więc brnie w przaśne klimaty, wódę, bigosy i "Białego misia". To jak oni mają się spotkać? Ideał stale przelewa się w koszmar – tłumaczy.

À propos Smarzola, Kowalski przypomina sobie, jak kiedyś pewnemu "spoconemu wujkowi" zamarzyło się odwzorować scenę z "Wesela". - Podszedł do nas i powiedział: "Chłopaki, zróbmy zawody w piciu wódy! Każdy walnie po kielonie, zaciągnie się kilkoma fajkami naraz, a potem będzie robił przysiady". Trochę się przestraszyliśmy, że to źle się skończy. Odradziliśmy mu ten pomysł. Na szczęście odpuścił. Ale to też pokazuje: nie ma się co napinać, że wesele będzie najwspanialszą imprezą w życiu, bo na taką przecież nie zabiera się spoconych wujków – opowiada.

- Nie powinnam tego mówić, bo to może odstraszyć moich klientów. Dlatego umówmy się, że wystąpię w tym teksie pod panieńskim nazwiskiem. Bo z moich obserwacji wynika, że niekiedy wesela zamieniają się w najgorszy dzień życia pary młodej. A dla nas, muzyków grających na tych imprezach, są koszmarnym obciążeniem psychicznym. I dam na to przykłady. Ale najpierw prosił pan o hity weselne. To na początek może puszczę zespół Daj To Głośniej, niech gra w tle – proponuje Katarzyna, a po chwili z głośników zaczyna lecieć piosenka "Mama ostrzegała":

Laj, la la la laj/ Laj, la la la laj/Laj, la la la laj/ Raz dwa, raz dwa trzy, jedziemy! 

"Zaliczyłem skok finansowy"

Michałowi Kowalskiemu teraz też zdarza się zagrać tę piosenkę, choć to nie jego klimat. Zanim jednak zaczął stawać za konsolą na weselach, przeszedł długą drogę, na początku której był hip-hop. - Jeszcze jako nastolatek mega zajarałem się tym gatunkiem. Najpierw grałem na imprezach w podstawówce, a później to tak się rozhulało, że zacząłem występować na koncertach. Grałem ich mnóstwo. I tak aż do końca studiów, kiedy musiałem zacząć zarabiać poważniejsze pieniądze, których w hip-hopie wtedy nie było – wspomina.

Skończył finanse i rachunkowość, mógł więc znaleźć pracę np. jako księgowy. Ale – jak mówi – nudził się na samą myśl, że miałby zajmować się "ustawianiem w rządkach cyferek", analizowaniem faktur i współpracą z urzędem skarbowym. - Kompletnie mnie to nie jarało, bo głowę miałem zajętą muzyką. Zresztą policzyłem sobie szybko, że jako początkujący księgowy zarobię nieduże pieniądze, a wystarczy zagrać tylko na dwóch weselach w miesiącu, by mieć dwa razy więcej kasy niż z siedzenia za biurkiem. Założyłem więc firmę i wszedłem do branży weselnej. Był rok 2014 – opowiada.

Choć w pierwszym roku zagrał tylko na jednym weselu i w dodatku u znajomych, to już w następnym posypały się zlecenia i zaczął występować co tydzień. Jak mówi, zapotrzebowanie na weselnych didżejów okazało się tak duże, że postanowił zaprosić kilku do współpracy i założyć agencję. Teraz grają na 70-100 weselach rocznie. Sam Michał wystąpił już na ok. 300 takich imprezach.

- Zaliczyłem skok finansowy, ale nietrudno było go zrobić. Na imprezach hiphopowych wiele się nie zarabiało, czasem grało się za głodowe stawki, a nierzadko tylko za zwrot kosztów. Natomiast pierwsze wesele sprzedałem za 2 tys. zł, więc to była duża różnica. Dziś biorę od 3,5 do 5 tys. zł za imprezę, a sam mam ich 40-50 rocznie, więc łatwo sobie policzyć. Przy czym to nie są pieniądze na czysto, bo trzeba od tego odjąć m.in. podatki, składki i koszty inwestycji w sprzęt - podkreśla.

Przyznaje, że w środowisku hiphopowym jego przejście do branży weselnej było postrzegane jako degradacja. - Twardogłowi hiphopowcy tak do tego podchodzili. Niespecjalnie się temu dziwiłem, bo sam miałem problem z tym przeskokiem gatunkowym. Kiedyś mieliśmy fajną zajawkę raperską i byliśmy przekonani, że robimy sztukę. A tu nagle zacząłem grać disco polo i inne muzyczne gnioty dla spoconych wujków. Na początku źle się z tym czułem i po każdym weselu byłem okropnie zmordowany. Bo ciężko było wytrzymać wiele godzin przy słabej muzyce – opowiada mój rozmówca.

Jak dodaje, później jednak odpuścił samemu sobie i odkrył, że poziom muzyczny wesel wzrasta, a dla niego to szansa na rozwój. - Z początku byłem przekonany, że na weselach sprzedają się tylko gnioty, a później okazało się, że jest duże zapotrzebowanie też na fajną muzykę. Zacząłem się rozwijać, bo moja publika na weselach jest randomowa, każdy chce czegoś innego posłuchać i muszę się odnaleźć w prawie każdym gatunku. Jeden prosi o rocka, drugi o klasykę disco, trzeci o techno, czwarty o latino, a piąty o jakieś twisty z lat 60. Muszę umieć zagrać wszystko – tłumaczy Michał Kwiatkowski.

Twierdzi, że odkąd wzrósł poziom muzyczny wesel, coraz częściej pojawiają się na nich profesjonalni didżeje, którzy wcześniej miksowali w klubach. - Teraz te imprezy przyciągają również moich dawnych twardogłowych kumpli od hip-hopu, którzy kiedyś może zarzucali mi, że się sprzedałem. Sami szukają wejścia do branży. Dojrzali, założyli rodziny i zmieniło się ich podejście do kasy – mówi.

Zaraz jednak zastrzega: - Nie oszukujmy się, pod względem ambicji to nie jest najlepsza praca na świecie. To po prostu granie dla spoconych wujków. Nic, co ratuje świat. I mnie to wkurza.

Umilanie katastrofy

- Rozwój rozwojem, ale czasem ta praca przypomina robienie imprez na polu minowym. Co się gra podczas wybuchów, które rozrywają związki i życiorysy? A wszystko, co umili katastrofę – śmieje się Katarzyna Mączyńska i włącza kawałek Ronnie Ferrariego:

"Ona by tak chciała być tu ze mną/ Kręcić blanty, po czym liczyć bankroll/ Ona by tak chciała tańczyć ze mną/ Późną nocą, kiedy gwiazdy wzejdą"

- Myślę, że na weselach widać czasem to, co dzieje się między Polakami np. w internecie i przy wigilijnych stołach, tylko... w wersji turbo. Bo tam dochodzi alkohol i ta napinka, że wszystko ma być idealnie, której ludzie nie wytrzymują. Dam przykład: Kiedyś goście pary młodej podzielili się na fanów Kaczyńskiego i zwolenników Tuska. Najpierw niewinna szpileczka, później wódeczka i znowu szpileczka. Z każdym kieliszkiem coraz mocniej. W końcu ktoś nie wytrzymał i szturchnął innego. Trzeciego poniosło i użył pięści. Inni doskoczyli i zadyma gotowa. Pani młoda kazała coś swojemu mężowi zrobić, ale był już napity i to olał. Więc wybiegła z płaczem z własnego wesela. Nie wróciła już na poprawiny. Podobno odwołała też podróż poślubną, bo ten konflikt jakoś przeniósł się na jej związek – opowiada Katarzyna.

Z kolei Michał Kowalski przypomina sobie, że kiedyś pani młoda wyszła z wesela w zakrwawionej sukni ślubnej. - Była z Poznania, a jej świeżo upieczony mąż z Warszawy. Akurat w tym dniu Lech grał z Legią. Koło godz. 20 dwie duże ekipy kibiców z obu rodzin poszły do sali obok oglądać mecz w telewizji. Na początku było spokojnie, ale później pochlali, a wynik meczu ich poróżnił i skończyło się mocnym mordobiciem. Pani młoda próbowała ich rozdzielać, przez co miała zakrwawioną suknię ślubną. Obsługa wesela, widząc, co się święci, pochowała sztućce, żeby nie doszło do większych uszczerbków na zdrowiu. Wesele szybko się skończyło po tej awanturze – mówi didżej.

Nie tylko polityka i sport, ale także światopogląd bywa przyczyną weselnych katastrof. Tak było w wiejskiej remizie, gdzie Katarzyna grała pod nóżkę klasykę weselnej muzyki, m.in. kawałek, którego tytuł "Prawy do lewego" symbolicznie pasował do tej sceny. - Na sali byli starsi miejscowi, ale też młodzi z miasta, czyli znajomi nowożeńców. Pierwsi upatrzyli sobie chłopaka delikatnej urody i zaczęły się podśmiechujki, żeby za blisko nie podchodził, gdy ktoś się schyli, bo ha, ha, ha ideologia LGBT. Młodzi wzięli chłopaka w obronę i zaczęli nazywać starych homofobami. Ci już byli wypici, więc potraktowali to jako wyzwiska. No i wywali młodych z imprezy. Tylko nie przewidzieli jednego: para młoda też wyszła. Impreza trwała, ale już bez głównych bohaterów i ich gości – wspomina.

Największym punktem zapalnym jest jednak temat zdrady. Michał Kowalski zna wiele historii, które właśnie z tego powodu miały zaskakujący finał. - Na weselu świadek popił za dużo i przesadził ze szczerością. Przy którymś toaście powiedział do pana młodego, że powinien mu podziękować za to, że dbał o jego narzeczoną w łóżku, kiedy on był za granicą. Po północy się pobili. Poprawiny zostały odwołane, bo nie było już czego poprawiać. Później jakimiś okrężnymi drogami doszła do mnie informacja, że pani młoda okazała się być w ciąży z tym świadkiem – opowiada.

Przypomina sobie również, jak w pierwszym dniu wesela matka pana młodego odkryła zdradę męża. Po powrocie do hotelu spakowała się i wyjechała. Na odchodne rzuciła tylko mężowi, że chce się rozwieść. Poprawiny odwołano, bo – jak mówi Michał - "klimat był trochę ciężki".

I jeszcze historia kryminalna z nieoczekiwanym zwrotem akcji. - Para przed laty zamieszkała w Holandii, ale na ślub postanowiła wrócić do Polski. Problem w tym, że chłopak był tutaj za coś ścigany listem gończym. Ale miał chyba nadzieję, że jego sprawa z przeszłości przycichła, a wymiar sprawiedliwości o niej zapomniał. Poszli więc na pewniaka do urzędu stanu cywilnego, pobrali się, a gdy wychodzili, chłopaka zawinęło CBŚ. Co ciekawe, goście i tak pojechali do lokalu i wesele się odbyło – uśmiecha się Michał.

Gdy wujcio chce "Czerwoną jarzębinę"

Moi rozmówcy podkreślają, że granie na weselach to robota obciążająca psychicznie. Nie tylko dlatego, że czasem są świadkami katastrof, w wyniku których np. rozpadają się związki. Chodzi też o to, że dbając o dobry nastrój gości, ciągle muszą próbować gasić konflikty i to jeszcze w zarodku.

- Nie oszukujmy się, zwykle pracuję z pijanymi ludźmi, a z nimi bywa tak, że każda pierdoła może przerodzić się w wybuch. Np. długo pracuję, żeby wyciągnąć ludzi na parkiet - puszczam kolejne numery, ludzie się luzują i jeden po drugim zaczynają tańczyć. Widzę, że mam na parkiecie ludzi młodych, to jadę z Męskim Graniem i Young Leosią, która jest teraz popularna na weselach. A tu nagle przychodzi spocony wujek i upiera się, żeby mu zagrać "Czerwoną jarzębinę". Mówię, że spoko, ale później, bo teraz ten kawałek rozbije mi imprezę. Młodzi zejdą z parkietu i już nie wrócą. A on stoi nade mną, powtarza, że jestem do dupy i mnie wygania. Nie mogę z każdą pierdołą lecieć do pary młodej na skargę, bo to ich święto, ale też nie mogę dopuścić do wybuchu spoconego wujka. No więc spokojnie tłumaczę i pertraktuję bez końca – mówi Michał Kowalski.

Jak dodaje, uciążliwe jest również, gdy po alkoholu wujkowie państwa młodych stają się strażnikami imprezy. Chodzą wtedy po sali i sprawdzają, czy wszystko jest po ich myśli, a jeśli nie, to rugają personel. - Gdy przerwa trwa za długo w ich mniemaniu, przybiegają i krzyczą: "Ile, k…, będziecie się obijać? Do roboty!". Kiedy jeszcze grałem koncerty hiphopowe, mogłem takiemu odpyskować albo wezwać ochronę. A tutaj trzeba uprzejmie – stwierdza.

Katarzyna Mączyńska odreagowuje takie sytuacje następnego dnia. Zakłada buty do joggingu i stara się "wybiegać" sytuacje, w których została zwyzywana przez gości wesela. - Mój mąż, z którym gram, po powrocie do domu idzie w drinki, co próbuję ukrócić. Bo to nie jest żaden sposób na odreagowanie. Powtarzam mu, żeby nie przynosił pracy do domu. Dobrze z niej żyjemy, ale nie jest tego warta – zauważa.

"Maniek-lepka rączka"

Mączyńska włącza kolejny weselny szlagier, by opowiedzieć przy nim o typach najbardziej uciążliwych gości, których obserwuje na weselach:

Hej dziewczyno, spójrz na misia/On przypomni, przypomni chłopca Ci/Nieszczęśliwego białego misia/Który w oczach ma tylko szare łzy

Gości, których Michał Kowalski określa jako "spoconych wujków", Katarzyna nazywa "misiami-tropikami". - To są faceci, którzy po alkoholu najpierw zrzucają marynarki i krawaty, a później stopniowo rozpinają koszule. W końcu niektórzy je zdejmują i bardzo chcieliby, żeby inni też to robili. Żeby wesele zamieniło się w imprezę dla golasów. Są przy tym fanami pikantnych zabaw weselnych, które kręcą się wokół ruchów kopulacyjnych. Chodzi np. o przebijanie baloników na tyłkach kobiet za pomocą igieł, które są przyczepione do pasków mężczyzn – tłumaczy.

Drugi typ gości wesel to – jak mówi - "Maniek-lepka rączka", czyli ktoś, kto taniec traktuje jak żer dla swoich dłoni. - Kobiety najpierw cierpliwie podciągają te ich lepkie rączki ze swoich pośladków na plecy, a potem zdarza się, że strzelają w twarz i schodzą z parkietu. Młoda para musi wtedy gasić pożar. Czasem inni włączają się w tę dramę. Atmosfera siada, parkiet pustoszeje, a moje starania, żeby rozruszać imprezę, idą na marne – przyznaje.

Jak dodaje, najbardziej pomagają jej w tych staraniach tzw. starterki, czyli pozytywny typ gości weselnych. - O ile wielu facetów umie się bawić dopiero, jak sobie wypije, o tyle kobiety zazwyczaj nie potrzebują wspomagaczy. Wychodzą w parach z koleżankami albo nawet solo, a mężczyznom wtedy oczy się ożywiają i jeden za drugim ruszają za babeczkami na parkiet. Starterki są cudowne, pomagają mi rozruszać imprezy – mówi.

Wyszczególnia jeszcze "tiktoki", czyli młodych, którzy siedzą w telefonach, nie rozmawiają z innymi, tylko robią zdjęcia z ukrycia i wrzucają do komunikatorów. Ostatnia zaś grupa to tzw. normalsi. - To ludzie, którzy świetnie się bawią i uważają przy tym, żeby nie zostawić po sobie żadnej siary. Jak zamawiają u nas numery do grania, robią to z kulturą i uśmiechem. Nie naprzykrzają się, nie mają potrzeby nikogo upokarzać, a nawet pomagają rozładowywać konflikty. I tu dochodzimy do tego, co mnie ratuje w tej pracy i dzięki czemu chce mi się ją wykonywać. Bo normalsi to najliczniejsza grupa na polskich weselach. A w dodatku jest ich coraz więcej. Wypierają tropików i Mańków-lepkie rączki. To mnie bardzo cieszy – podkreśla.

"Biały miś" schodzi do podziemia

Michał Kowalski też zauważa zdecydowaną poprawę na polskich weselach. Według niego goście coraz rzadziej domagają się "pikantnych" zabaw, które budzą w innych zażenowanie. Coraz mniej jest również – jak to nazywa - "odpinania wrotek" po alkoholu, czyli wybryków "spoconych wujków". - Oczywiście czasem jeszcze zdarzy się jakiś wygłup w stylu: Wujek wpada na didżejkę, zdejmuje gacie i macha do nas penisem. Ale to już skrajna patola i rzadkość – podkreśla.

Zmieniają się również rodzaje alkoholi i potraw na polskich weselach. Jak mówi Michał, niby cały czas królem na stołach jest wódka, ale do jej detronizacji zbliża się już wino zwykłe i prosecco, które wybierają kobiety. Popularne są też drink-bary, przy których pracują profesjonalni barmani. - Co ciekawe, na weselach coraz więcej schodzi piw-zerówek, czyli sporo gości w ogóle rezygnuje z alkoholu – twierdzi.

- Nie gram w dużych miastach, ale ten trend z alkoholami widać także na wsiach. Podobnie zmienia się menu jedzeniowe. Tradycyjny weselny devolay często jest zastępowany rybami, sałatkami i tego typu lekkimi potrawami. Oczywiście są też wędliny, ale te domowej roboty. Robi się z nich tzw. wiejskie stoły, które są dumą gospodarzy, bo to produkt lokalny. Te zmiany wprowadzają młodzi – opisuje Katarzyna.

Skoro młodzi, to też bardziej Young Leosia, Sanah, Daria Zawiałow niż disco polo. Michał Kowalski mówi, że zdarzają mu się też imprezy, na których cały czas gra muzykę klubową. A słynny "Biały miś" powoli schodzi do podziemia, a więc na późne godziny, gdy młodzi się już wytańczą i trzeba "spoconym wujkom" oddać, co ich. - "Misia" gram zwykle o godz. 3 w nocy, kiedy "prime time" imprezy dawno minął i klimat jest już trochę cięższy, czyli wujkowy – mówi ze śmiechem.

- Ja na wsiach gram "Misia" jeszcze koło godz. 23, bo tropiki by dłużej bez niego nie wytrzymały. Mówi pan, że kolega didżej z dużych miast puszcza go o godz. 3 w nocy? To można żartobliwie powiedzieć, że w miastach pod względem pokoleniowej zmiany jest już nad ranem, a w mniejszych miejscowościach jeszcze przed północą. A tak poważnie, chcę uspokoić wszystkich: "Biały miś" nigdy nie zniknie z polskich wesel. Już zawsze będziemy go grać, słuchać, tańczyć. Choćby z ironicznym śmiechem – podsumowuje Katarzyna Mączyńska.

TOK FM PREMIUM