Są bite, zakopywane żywcem i topione. Tym, którzy je ratują, minister z PiS mówi: Stop!
- Czy jeszcze płaczę? Po dziewięciu latach tej pracy już bardzo rzadko. Ale czasem się zdarza, bo za każdym razem, gdy myślę, że już wszystko widziałam, to ludzie mnie zadziwiają – mówi szefowa Fundacji dla Szczeniąt "Judyta" Małgorzata Brzezińska.
Przypomina sobie np. starszego mieszkańca Podlasia, u którego wokół domu od lat żyły psy i terroryzowały całą wieś. Karmił je suchym makaronem, więc dojadały tym, co same znalazły. Czasem zagryzły sąsiadowi królika, innemu podebrały kurę, a niekiedy po prostu upolowały szczura. Na nic zdały się interwencje policji i służby weterynaryjnej. Mężczyzna nie pozwolił odebrać sobie zwierząt, bo pilnowały mu obejścia. A że uchodziły za agresywne? Tym lepiej, bo odstraszały potencjalnych złodziei.
- W życiu nie widziałam takiej nieudolności urzędników i służb. Mężczyzna miał chyba problemy psychiczne, więc próbowali go ubezwłasnowolnić i odebrać mu psy, ale bez skutku. W końcu my zostaliśmy wezwani. Umówiliśmy się z policją, że będzie nas zabezpieczała, bo to pan był agresywny – opowiada.
Gdy Brzezińska dojechała na miejsce, oprócz zwierząt żyjących "na dziko" wokół domu zobaczyła jeszcze dwa psie "szkielety". Były zagłodzone i ledwie stały na nogach. Jednego właściciel trzymał na łańcuchu przy budzie, drugiego - jak opisuje moja rozmówczyni - "wbił w drzwi", czyli przywiązał krótkim łańcuchem do futryny wewnątrz domu. - Gdy policjanci zagadywali mężczyznę, ja z koleżanką odkręcałyśmy te ciężkie, pewnie dwukilogramowe łańcuchy, które wisiały psiakom na szyjach. Niby miały strasznie gryźć i dlatego służby się ich bały, ale wzięłyśmy je na ręce i pognałyśmy z nimi do samochodu. Widząc to, właściciel urwał się policjantom i rzucił się za nami z wielkim kijem. Szybko wskoczyłyśmy do auta i zaczęłyśmy uciekać, a on dalej nas gonił – wspomina.
Tego odkręconego od futryny psa pracownice fundacji nazwały Głodkiem. Bo gdy tylko się u nich pojawił, zaczął rzucać się na jedzenie. Aby nie zrobił sobie przy tym krzywdy, dawały mu karmę w specjalnym gumowym naczyniu z przegródkami, które miało go zmusić do powolnego wylizywania pożywienia. Ale i tak chciał pożreć wszystko, co widział, łącznie z tą gumą. Gdy już się najadł, dostał koc grzewczy i kroplówkę, bo miał niską temperaturę. I wtedy zaczął odpływać.
- Tak dzieje się ze zmaltretowanymi psami. Gdy do nas trafiają, czasem zastanawiamy się, jakim cudem jeszcze żyją. Otóż, dopóki przebywają w koszmarnych warunkach, to mają ogromną chęć przetrwania i każdego dnia walczą o życie. Ale gdy są już u nas bezpieczne, dostają ciepło i jedzenie, zamykają oczy i odpływają. Kiedy zobaczyłyśmy to u Głodka, pomyślałyśmy, że odchodzi. Na szczęście pospał półtorej doby i się obudził. Zawiozłyśmy go do szpitala, bo niestety zaczęły mu wychodzić różne choroby. Miał rozwaloną tarczycę i podejrzenie białaczki. To też typowe dla psów, które latami walczą o przetrwanie i nagle zyskują poczucie bezpieczeństwa. W jednej chwili tracą te swoje nadprzyrodzone moce i choroby dochodzą do głosu – tłumaczy.
Głodka jednak udało się wyleczyć. Powoli zaczął odżywać i chodzić na spacery. Został adoptowany i nabrał masy. Teraz jest radosnym psem, który biega i skacze jak szalony. - Zupełnie zapomniał o swojej traumatycznej przeszłości. My nie zapomnieliśmy i założyłyśmy panu z Podlasia sprawę o znęcanie się nad zwierzętami – stwierdza Małgorzata Brzezińska.
Nadchodzi zmiana: "Oprawcy będą mogli tłuc psy, ile wlezie"
Głodek więc na nowo umościł się w życiu - dzięki fundacji, która go uratowała. Wkrótce jednak takie organizacje mogą przestać to robić, bo minister rolnictwa zapowiedział istotną zmianę w ustawie o ochronie zwierząt. Henryk Kowalczyk chce, by organizacje pozarządowe nie mogły już obierać właścicielom ich skrajnie zaniedbanych zwierząt. - Skończymy z tym. Takie wejście do gospodarstwa będą miały tylko państwowe inspekcje, w tym przypadku jest to Inspekcja Weterynaryjna (…) Zdarzają się niestety przypadki, że dla zysku niektóre organizacje próbują odbierać rolnikom zwierzęta pod pretekstem złego utrzymania, złego stanu – mówił, argumentując kolejną już próbę ograniczenia możliwości działania organizacji prozwierzęcych.
Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi potwierdziło mi, że prace nad zmianami przepisów już ruszyły, choć ich koniec nie jest na razie możliwy do przewidzenia. Dariusz Mamiński z Wydziału Prasowego MRiRW przyznał, że zmierzają one do tego, by organizacje pozarządowe zostały zastąpione we wspomnianej roli przez służby weterynaryjne. Mają je wspierać policjanci i strażnicy gminni.
Zapytałem w resorcie również o to, czy oszacowano tam skalę problemu, który chce rozwiązać minister Kowalczyk. A więc jak wiele jest organizacji, które "dla zysku próbują odbierać rolnikom zwierzęta pod pretekstem złego utrzymania"? Przedstawiciel ministerstwa odpowiedział, że "skala problemu jest trudna do oszacowania, niemniej jednak jest to problem często podnoszony przez rolników i organizacje ich zrzeszających".
- Czyli to tylko mięso wyborcze. Partia rządząca ma niewiele do zaoferowania rolnikom, więc stwierdziła, że zrobi taką głośną wrzutkę, by im się przypodobać. Tylko że przeciętnemu rolnikowi nikt zwierząt nie odbiera. Ma z nich zysk, dlatego dobrze się nimi opiekuje, a nam nic do niego. Jeździmy tylko do ludzi, którzy są oprawcami. A jeśli zapowiadane zmiany wejdą w życie, ochrona zwierząt w Polsce de facto przestanie istnieć – ocenia Małgorzata Brzezińska.
Jak dodaje, teraz są one ratowane głównie dzięki uporowi organizacji pozarządowych. Te wyręczają instytucje państwowe, które nie mają sił ani środków, by chronić zwierzęta przed oprawcami. - Minister chce, by interwencyjnym odbieraniem zwierząt nagle zajęła się Inspekcja Weterynaryjna. Ale przecież ona tego nigdy nie robiła! Współpracuje z nami, upomina właścicieli czworonogów, czasem daje mandaty, ale nie odbiera skrajnie zaniedbanych zwierząt. Jak niby nagle ma się tym zająć, skoro stale brakuje im pracowników? - pyta założycielka Fundacji dla Szczeniąt "Judyta".
Resort rolnictwa nie odpowiedział mi na pytanie, czy służby weterynaryjne dostaną dodatkowe środki, by realnie przejąć zadania, które teraz wykonują w Polsce organizacje pozarządowe.
Tymczasem Brzezińska każdego dnia dostaje ok. 50 zgłoszeń od ludzi, którzy proszą o interwencję, bo w ich sąsiedztwie ktoś maltretuje psy. Jednak skalę problemu można sobie wyobrazić dopiero, gdy weźmie się pod uwagę, że takich organizacji jak "Judyta" jest w Polsce ponad tysiąc i prawie każda z nich jest alarmowana o krzywdzie zwierząt. To efekt wielkiej zmiany, jaka zachodzi w polskim społeczeństwie. Ludzie uwrażliwiają się na cierpienie zwierząt i przestają się bać o niej informować. Tylko że jeśli liczą na interwencję państwa, czują się, jakby walili głową w mur.
- Mówią nam, że wcześniej dzwonili do gminy z prośbą o interwencję, ale ta odesłała ich do policji. Dzwonili więc na policję, jednak tam słyszeli, że to sprawa gminy. Zaciskali zęby i znowu dzwonili do gminy, która tym razem odsyłała ich do schroniska. Tam z kolei mówiono: "Z tym to jednak trzeba do gminy". Tak działa nasze państwo i nagle - za sprawą zmiany jednej ustawy – wszystko ma się zmienić. Te tysiące zgłoszeń każdego dnia ma przejąć Inspekcja Weterynaryjna, która już teraz ma niedobór pracowników – komentuje Brzezińska.
Zwraca również uwagę, że takie organizacje jak jej są gotowe do ratowania zwierząt w piątek, świątek i niedzielę, a Inspekcja Weterynaryjna działa tylko w godzinach urzędowania. - Oznacza to, że po godz. 15 w dzień powszedni, całe weekendy oraz święta oprawcy będą mogli tłuc psy, ile wlezie. Bo wtedy nikt do nich nie przyjedzie – podkreśla moja rozmówczyni.
"Dwumiesięczne szczenięta trzęsły się z zimna"
Ostatnio Małgorzata Brzezińska odebrała zgłoszenie o 61 skrajnie wygłodzonych psach, które żyją na posesji starszego mężczyzny pod Tarnowem. Zbadała sprawę i próbowała zainteresować nią tamtejszą gminę. Ta jednak rozłożyła ręce. - Powiedziała, że nie ma pieniędzy na to, by sfinansować pobyt psów w schronisku. Za każdego musiałaby zapłacić ok. 2 tys. zł, co daje łączny koszt 122 tys. zł. A przeciętna gmina na takie cele ma ok. 20 tys. zł rocznie – tłumaczy.
Pojechała do właściciela psów, który okazał się dobrym człowiekiem, tylko mocno schorowanym i nieporadnym. Przywiązał się do zwierząt, ale nie był już w stanie zapewnić im właściwej opieki. Bo gdy zaczęły się rozmnażać, sytuacja wymknęła mu się spod kontroli. Były w typie dalmatyńczyków i powinny ważyć po 15-20 kg. Zamiast tego ważyły po ok. 7 kg.
- W domu stały dwie kozy, przy których malutkie, dwumiesięczne szczenięta próbowały się ogrzać, ale i tak trzęsły się z zimna. Wszystkie były strasznie wychudzone, sama skóra i kości. Pan wrzucał do dużej bali ziemniaki, kaszę albo rozmoczony w wodzie chleb, po czym zlatywało się 61 psów! Silniejsze przeganiały słabsze i te tylko patrzyły. To był dramat – opisuje założycielka "Judyty".
Podkreśla, że właściciel potrzebował pomocy instytucji, ale te nie zadziałały. W jej ocenie gmina już dawno powinna odebrać mu zwierzęta, bo warunki, w których żyły, były bezpośrednim zagrożeniem dla ich zdrowia i życia. - Długo rozmawialiśmy z tym panem, zdobywaliśmy jego zaufanie i przekonywaliśmy, że u nas będzie im lepiej. Bo to nie jest tak, że wchodzimy na posesję, miażdżymy emocjonalnie właściciela i odbieramy mu psy. Przecież to był dobry człowiek, tylko po prostu sobie nie radził. Zgodził się, żebyśmy je zabrali, bo zrozumiał, że wtedy czeka je lepsze życie. Zostawił sobie tylko 10, takich w lepszym stanie. Wysterylizowaliśmy je i daliśmy mu zapas karmy - opowiada.
Część psów znalazła już nowe domy i tam odżyła, inne – zwłaszcza te starsze – są diagnozowane i leczone, bo okazało się, że cierpią na liczne choroby. Fundacja wydaje na to ogromne pieniądze. Gmina nie była w stanie ponieść tych kosztów, dlatego "Judyta" przerzuciła je na siebie.
"Przepraszam, jakie pieniądze?"
Minister Henryk Kowalczyk zapowiadając, że skończy z interwencjami organizacji pozarządowych, mówił, że niektóre z nich dla zysku odbierają właścicielom zwierzęta. - Pewnie miał na myśli czarne owce, które są także wśród organizacji pomocowych, jak wszędzie. Tylko że wszystkich organizacji mamy w Polsce ponad tysiąc, a czarnych owiec jest zaledwie kilka. Więc niech minister nimi się zajmie, a reszcie pozwoli działać. Niech nie oskarża nas wszystkich, którzy pracują za niego, gminy i służby weterynaryjne – irytuje się Małgorzata Brzezińska.
Gdy jej fundacja zaczęła alarmować w mediach społecznościowych, że zapowiadane zmiany w prawie de facto zniszczą ochronę zwierząt w Polsce, podniosły się głosy: "To dobrze. Pieniądze, które państwo polskie daje organizacjom pozarządowym, teraz przekaże gminom i będzie super". - A ja to czytałam z rosnącym zmieszaniem. Bo przepraszam, jakie pieniądze? Finansujemy swoje działania nie z pieniędzy państwa, czyli wszystkich podatników, tylko z darowizn darczyńców, którzy nam zaufali. Wszystko zresztą dokładnie rozliczamy – tłumaczy.
Założycielka "Judyty" powątpiewa w to, że minister ma pojęcie, o czym mówi, gdy sugeruje istnienie wielkiego problemu z fundacjami, które działają dla zysków. - Może on nie ma zwierząt, skoro nie wie, jak w ostatnich sześciu miesiącach wzrosły koszty weterynaryjne i karmy. O ok. 150 proc.! Nasza fundacja ma pod opieką 450 zwierząt i miesięcznie wydaje 300 tys. zł na rachunki i pensje dla prawie 40 pracowników. Przy takiej skali wydatków podwyżki cen są horrendalne! - stwierdza.
Jak dodaje, samo utrzymanie lecznic dla zwierząt kosztuje jej fundację 150 tys. zł. Wszystko dlatego, że "Judyta" opiekuje się chorymi i okaleczonymi psami, również po wypadkach. Odciąża tym budżety gmin, które musiałyby przejąć odpowiedzialność za te zwierzęta, gdyby nie organizacje pozarządowe. - Tylko że gminy mają na takie cele po ok. 20 tys. zł na rok, a moja faktura za leczenie jednego psa wynosi czasem 12 tys. zł. Więc gminy musiałyby takie zwierzęta uśpić – ocenia moja rozmówczyni.
"Hycel się bał"
- Halo, muszę się do was zwrócić, bo obdzwoniłem już wszystkich. W mieszkaniu pod Płońskiem jest sześć zamkniętych psów. Szczekają, wyją, bo zostały bez wody i jedzenia. Właścicielka poszła w ciąg alkoholowy i nie ma jej w domu. Pomóżcie! – prosił męski głos w telefonie.
Prościej było zgłosić to na policję, zwłaszcza że komisariat znajdował się w tym samym budynku, co mieszkanie z uwięzionymi psiakami. Młody mężczyzna to zrobił, ale tam miano mu powiedzieć, że zajmują się ludźmi, nie zwierzętami. I niech zadzwoni do gminy. - Zadzwonił, ale usłyszał, że w schronisku nie ma już miejsca. Mijały więc kolejne dni, a zwierzęta cierpiały. Pan dał mi numer do gminy, a ja już wiem, jak z urzędnikami rozmawiać. Powiedzieli, że jeśli przyjedziemy i wyłapiemy psy, to znajdą dla nich miejsce w schronisku. Bo ono było, tylko ich hycel bał się jechać do tej interwencji. Zwierzęta miały być bowiem agresywne, a on ani myślał narażać swojego zdrowia, bo to mu się nie opłacało – mówi założycielka "Judyty".
Pojechała z koleżanką na miejsce, ale w mieszkaniu psów już nie było. Zobaczyły tylko wygryzioną dziurę w drzwiach, przez którą wcześniej sąsiedzi sypali zwierzakom karmę. Okazało się, że ich właścicielka jakoś dowiedziała się o przyjeździe ekipy z fundacji i zamknęła je w piwnicy. Sama zaś poszła dalej balować.
- No to weszłyśmy do piwnicy i zobaczyłyśmy psy, które były przerażone. Mogły reagować na kogoś agresją, bo pewnie same były bite i tak zapamiętały ludzi. Ale my głaskałyśmy je i powtarzałyśmy do każdego: "Super pies, nie zrobię ci krzywdy, wszystko będzie dobrze". Nie rozumiały słów, ale ciepły ton głosu budził w nich zaufanie. Na początku trochę marudziły, poszczekiwały, ale później "odtajały" – opowiada.
Nie miała już miejsca w swojej fundacji, więc pierwszy raz oddała psy do schroniska. Tylko dwie małe suki, które były zagłodzone, wzięła do siebie. - Bez naszej pomocy te psy pewnie by umarły, bo każdy bałby się do nich zbliżyć – podkreśla Małgorzata Brzezińska.
"Niepełnosprytki"
Zdarza się jednak, że psów nie udaje się uchronić przed sadystycznymi ludźmi. Pokazuje to głośna sprawa szczeniaka Fijo, który został skatowany przez pijanego właściciela. Miał wybite zęby, złamaną szczękę i kość udową, a także uraz kręgosłupa.
Gdy pracownicy "Judyty" wzięli Fijo pod opiekę, zawieźli go do Czech, gdzie - jak mówi Brzezińska - mają swojego dr. House'a od zwierząt. Beznadziejne przypadki weterynaryjne załatwia od ręki, a na niemożliwe potrzebuje trochę czasu. Zoperował psa, ale to nie wystarczyło – Fijo musiał jeszcze przejść leczenie w Portugalii. Po trzech miesiącach wrócił do "Judyty". Do końca życia będzie już jeździł na wózku, ale może się nim cieszyć. - Jest teraz w Łodzi, gdzie adoptował go człowiek, który wziął jeszcze jednego niepełnosprytka. Daje im wszystko, co ma najlepsze – podkreśla.
Fundacja ma pod opieką 18 takich odratowanych "niepełnosprytków". To Rydwany Judyty, które są zapraszane do szkół, by pokazywały dzieciom, że nawet one nie muszą zostać uśpione. - Dorośli często, gdy je widzą, mówią: "O Jezu, jakie biedne!". Ale one nie są biedne. Swoje przeszły, ale teraz są rehabilitowane, zadbane i radosne. Niekiedy przyczepiamy im narty do wózków, żeby mogły się wylatać. Dzieciaki, które je widzą, będą kiedyś zatrzymywały ludzi w ich okrucieństwie – tłumaczy moja rozmówczyni.
Na swój sposób moja rozmówczyni chce więc dopilnować, żeby w pełni dokonała się zmiana pokoleniowa, która w Polsce już ruszyła. - Młodzi zdecydowanie rzadziej pozwalają na okrucieństwo wobec zwierząt, ale wielu starszych niestety dalej jest w poprzedniej epoce. Biją, zakopują żywcem, topią. Trzymają na łańcuchu i karmią byle czym. Mówią: "Czy pani zwariowała, pies w domu, na łóżku?!". Albo: "No przecież dostaje chleb, to czego jeszcze pani chce?" – przytacza Brzezińska.
"Jesteśmy emocjonalnymi wrakami"
Od takich ludzi słyszy również, że ratuje psy, bo pewnie ma niezaspokojony instynkt macierzyński. Strzelają jak kulą w płot, bo Brzezińska ma trójkę dzieci. O jej fundacji mówią z kolei, że to zgromadzenie dziwnych pań po pięćdziesiątce, które nie mają już czym się zajmować. Tu też mocno chybiają, bo w "Judycie" pracują w większości młode kobiety, które są jeszcze na studiach albo dopiero je skończyły.
- Niektóre nie wytrzymują tej pracy i odchodzą. Jesteśmy emocjonalnymi wrakami. Mało kto z nas nie korzysta z porad terapeuty czy psychiatry. Bo to bardzo obciążające zajęcie. Sama czasem wracam do domu o godz. 2 w nocy. I to jeszcze w weekendy albo święta, bo wtedy psy mają najczęściej wypadki. To jak z dziećmi, które rozchorowują się w piątek po południu, kiedy trudno już złapać lekarza - tłumaczy.
Trudno jest wytrzymać zwłaszcza wtedy, gdy podopiecznego trzeba uśpić. Tak było z Jaśkiem, który kilka miesięcy temu trafił pod opiekę "Judyty". - Zadzwonił do mnie lekarz weterynarii z Radomia i powiedział, że ma psiaka z urazem kręgosłupa, który nie chodzi. Właściciel kazał mu go uśpić, żeby mógł sprawić sobie nowego. Lekarz uznał, że nie ma jeszcze takiej konieczności. Ale nikt Jasia nie chciał. No to go wzięliśmy, ogarnęliśmy mu operację i zaczął chodzić, a nawet biegać. Niestety okazało się, że ma raka mózgu. Na Facebooku poprosiliśmy ludzi o dom dla niego. Taki na dożycie. Może na rok, może na miesiąc, a może tylko na kilka dni. Pani Sandra podarowała mu dom na sześć miesięcy. Tyle ukradliśmy dla niego od losu. To bardzo dużo dla psa. Ostatnio już bardzo cierpiał i musiał odejść – opowiada Małgorzata Brzezińska.
Skoro tak wiele emocji wkłada w pomoc psom, to teraz nie zamierza odpuszczać. Wraz z innymi obrońcami zwierząt i prawnikami chce przygotować projekt zmian w prawie, który resort Henryka Kowalczyka będzie w stanie zaakceptować i który – jak mówi – nie zlikwiduje ochrony zwierząt w Polsce. - A gdy zapowiadane przez ministra zmiany zostaną przeforsowane, to wyjdziemy na ulice i będziemy protestować – zapowiada założycielka Fundacji dla Szczeniąt "Judyta".
Postsriptum
Mówi, że już rzadko płacze w swojej pracy. Gdy jednak przywołuje tamtą scenę spod Płońska, głos jej się łamie. - Dostaliśmy zgłoszenie, że kobieta zakopała żywcem dopiero co narodzone szczeniaki. Działo się to na oczach suki. Jest pan w stanie wyobrazić sobie, co czuła, gdy patrzyła, jak jej szczeniaki zakopuje się żywcem? Przecież suki mają ogromny instynkt macierzyński! - podkreśla, przełykając łzy.
Gdy kobieta przykrywała ziemią skomlące szczeniaki, na podwórku u sąsiadów rozległ się krzyk 11-letniej dziewczynki: "Pomocy, ta pani zakopuje pieski!". Jej matka od razu zadzwoniła na policję. Funkcjonariusze przyjechali i odkopali 4 szczenięta, jeszcze żywe. Wkrótce na miejsce przybyła też Brzezińska z pracownicami.
- Natychmiast zabraliśmy sunię i jej dzieciaki do lekarza. Ale! Pod szpitalem otwarłyśmy kontener, a tam było już 5, nie 4 szczenięta. Jak to się stało? Sunia czekała do momentu, aż będzie bezpieczna, by móc ostatnie swoje dziecko wydać na świat. Tak bardzo się o nie bała – puentuje moja rozmówczyni.
Posłuchaj także audycji:
-
Ksiądz na Facebooku będzie musiał się ujawnić. Episkopat chce zrobić porządek z duchownymi w sieci
-
"Drastyczne" rekolekcje w Toruniu. "Żadna fundacja tego nie zrobiła, a w kościele dzieci to widziały"
-
Po co PiS walczy z Trzaskowskim? "Boją się, że Tusk powtórzy wariant Kaczyńskiego"
-
Wolał iść do więzienia niż ogrzewać dom. Poszukiwany 52-latek sam zadzwonił na policję
-
Wypadek radiowozu z nastolatkami. Są zarzuty. Giertych: Nie udało się sprawy przekręcić
- Turniej WTA w Miami - porażka Linette w półfinale debla
- "Franciszkańska 3". Przewodniczący KRRiT wszczyna postępowanie w sprawie reportażu TVN
- "Nierozerwalne małżeństwa" Mentzena. Bodnar o promowaniu "poglądów sprzecznych z prawami człowieka"
- Co ze zdrowiem papieża Franciszka? Włoska agencja podaje nowe informacje
- Szwajcaria. Wykoleiły się dwa pociągi. Wiele osób rannych