Uczył historii, a teraz chowa zmarłych. "Dzwonili ze szkoły, żebym uczył podstaw przedsiębiorczości"
Na głowę pan upadł, żeby rzucić szkołę i otworzyć zakład pogrzebowy?
Nie, no skąd. Choć może to i szalony pomysł, bo wchodziłem w nowy biznes bez żadnego doświadczenia. Ale to też nie była nagła decyzja.
Co się na nią złożyło?
Przede wszystkim sytuacja w szkole - ciągłe zmiany, reformy. Nie mówiąc już o tym, że od zawsze irytowała mnie biurokracja. Cały czas tylko papiery, tabele, wykresy, sprawozdania. Ciągle coś, a nie uczeń. "Napisz, że to zrobiłeś. Papier wszystko przyjmie, w razie kontroli, żeby się zgadzało" - słyszałem co chwilę. Albo - to już czysty idiotyzm - jako nauczyciel musiałem wykazywać, że naprawdę zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, wykorzystałem wszystkie dostępne środki, by dany uczeń nie dostał jedynki na koniec roku. Albo musiałem tłumaczyć, dlaczego wyniki matur są takie, a nie inne. Nawet jeśli robiłem dużo, zostawałem po godzinach, choć nikt mi za to nie płacił, organizowałem dodatkowe zajęcia przygotowujące do matury, na które część uczniów nie przychodziła w ogóle, a druga część nie robiła na nich nic. Nie mogłem całe życie udowadniać, że nie jestem wielbłądem. Na to nakładała się też atmosfera, w tym zazdrość, że np. ktoś ma 50 czy 100 zł więcej dodatku motywacyjnego. A dlaczego, a po co? I drążenie, dyskusja.
I przez osiem lat się pan nie przyzwyczaił?
Jakoś nie mogłem, zawsze z biurokracją w szkole byłem na bakier. Albo oddawałem papiery na końcu, albo już po terminie. Inna rzecz, że Przemysław Czarnek też zalazł mi za skórę. Choć myślałem, że po Annie Zalewskiej gorzej być już nie może. Czarnek przebił jednak wszystkich ministrów edukacji razem wziętych - tym bardziej że wtedy właśnie tworzył się podręcznik do HiT-u. To kolejny z aspektów.
A inne?
Szkoła to zawsze było dla mnie za mało. Jednocześnie prowadziłem żłobek i przedszkole pod Warszawą. Czasu było coraz mniej. Trzeba było wybrać, co ważniejsze. Czy własna firma, czy siedzenie w szkole. Kalkulować, ile czasu co zajmuje.
Jednak nadal i to było panu mało.
Już po otwarciu zakładu pogrzebowego dołączyłem do tego też pracownię florystyczną i cztery szklarnie róż, w której pomagamy, pracujemy.
Ile to już łącznie biznesów?
Pięć, bo teraz jeszcze próbujemy rozkręcać usługi ogrodnicze. Pielęgnacja ogrodów - na to też jest zapotrzebowanie. Ale z tym to dopiero na wiosnę ruszę.
Czyli teraz o szkole zapomniał pan na dobre?
Nie do końca. Zdarza mi się, że poprowadzę warsztaty historyczne albo - jak ktoś poprosi - wycieczkę lub wyjazd. Głównie dlatego, że uważam, że nauczycielem się jest całe życie. A nie, że się nauczycielem tylko bywa. Ostatnio zadzwoniło też do mnie dwóch dyrektorów szkół. Chcieli, żebym uczył podstaw przedsiębiorczości. To przedmiot, który mocno forsował minister Czarnek. Ale ciężko mi cokolwiek deklarować.
Dlaczego?
Cały czas coś się dzieje. Sytuacja się zmienia z dnia na dzień, bo nagle np. przyjmuję dwa-trzy pogrzeby. Wtedy cały tydzień mi się rozjeżdża. I już wiem, że połowy rzeczy, które zaplanowałem i tak nie zrobię.
Inna rzecz, że zakład pogrzebowy daje panu konkretny pieniądz.
Zarabiam co najmniej dwa razy więcej niż jako nauczyciel - tylko na samych ceremoniach. Pytanie tylko, czy tak to musi wyglądać, że muszę się uciekać do własnej działalności. Tym bardziej że w dzisiejszych czasach, wbrew pozorom, nie jest łatwo mieć własny biznes. Podatki to jedno. Dwa to podniesienie stawki ZUS… Państwo nas wyzyskuje na każdym kroku. Łatwo wyjść do telewizji i powiedzieć: podnosimy kwotę minimalną, ale premier i ministrowie robią to kosztem przedsiębiorców. My to finansujemy, a nie polityk jeden z drugim.
Tak czy inaczej to praca, która daje mi satysfakcję - zawsze jak spotkam jedną z nauczycielek z ogólniaka, która uczyła mnie postaw przedsiębiorczości, to słyszę: "Dobrze cię wyedukowałam". A bywa i tak, że jak przychodzi klientka do zakładu pogrzebowego, to najpierw zapyta: "To pan jest tym nauczycielem?". A potem już tylko stwierdzi: "To już jestem o wszystko spokojna".
A dlaczego w ogóle zakład pogrzebowy?
Urodziłem się na wsi, zresztą nadal tu mieszkam. Od zawsze temat był mi bliski. Pamiętam, jak z dziadkami chodziło się na ceremonie, jak byłem ministrantem, a trumna stała w domu, z którego potem było wyprowadzenie.
Wciąż do własnego zakładu pogrzebowego daleko.
Tak się złożyło, że w dosyć krótkim czasie, a miałem wtedy ok. 18 lat, musiałem pochować z rodziny trzy osoby. To były: prababcia, babcia i dziadek. Przy czym babcia umarła mi na rękach. Także z tego tytułu śmierć zawsze była bliska, a ciało zmarłego nie budziło we mnie odrazy czy strachu.
I to wtedy po raz pierwszy pomyślał pan, żeby otworzyć własny zakład pogrzebowy?
Nie, to było dwa lata później. Tyle, że wciąż brakowało mi odwagi, gotowości do podjęcia ryzyka. Może też zaplecza finansowego. Najpierw były wspomniane już przedszkole i żłobek, a potem… Pewnego razu, leżeliśmy z partnerką wieczorem w łóżku. "Ewa, otwórzmy zakład pogrzebowy" - mówię do niej. Ona na to: "Oszalałeś. Chyba cię pogięło. Nie ma takiej opcji". Przekabacenie jej zajęło mi kilka dni.
Zrobił pan wcześniej jakieś rozeznanie?
Wiedziałem, że w samej Jabłonnie, bo tu działam, był tylko jeden zakład pogrzebowy, a kawałek dalej - w Legionowie - trzy-cztery. Pogrzebów ok. 170 rocznie. Założyłem też, że skoro Jabłonna leży dość blisko Warszawy, to jest szansa na organizację pogrzebów w stolicy. Zrobiłem wyliczenia i niewiele myśląc, porozmawiałem z okolicznym księdzem.
Niech zgadnę, zgodził się bez problemu: "Tu na parkingu postawcie kontener, nieduży taki".
Tak! Żeby było taniej, pawilon specjalnie sprowadziliśmy z Kielc. I wtedy wszystko zaczęło się sypać. Najpierw "wystawił" nas ksiądz z innej parafii. Obiecywał: "Tak, tak", a potem jak przyszło co do czego, to jednak stanął okoniem. Ostatecznie znalazł się inny. Przewieźliśmy pawilon pod wskazany adres, znajomy podjeżdża koparką z widłami, żeby go zestawić. I co? Okazuje się, że nie da rady. Parking zablokowany, następnego dnia córka sołtysowej ma ślub, a ja mówię: "Matko, co ten pawilon będzie tak stał na środku". W ostatniej chwili udało się go ustawić. I od razu kolejna rzecz, bo prąd trzeba doprowadzić. Przepychankom z elektrownią nie było końca. Do tego gigantyczne koszty, 5 tys. zł za samo podłączenie. A wiadomo, jak to jest przy otwieraniu biznesu, liczy się każdy grosz. Ale i z tym ostatecznie się udało - zaprzyjaźniony elektryk zrobił taniej. Mogłem oficjalnie wystartować. Od tego roku szkolnego, czyli 2022/23 zakład pogrzebowy jest moim głównym źródłem dochodów.
Rodzice jak się dowiedzieli, że rzucam szkołę, powiedzieli tylko: "Nareszcie". Ale jak już usłyszeli, że to ma być zakład pogrzebowy, byli przerażeni. "Ale jak to?" - pytali jeden przez drugiego. Pamiętam też, że jak przywiozłem pierwsze trumny, tata nie chciał ich dotykać, bał się. Przeszedł to samo co moja Ewa, od strachu, obawy, aż do pełnej akceptacji. Teraz nie przeszkadza im nawet widok karawanu na podwórku.
A jak zareagowali koledzy z pracy?
Raczej każdy się spodziewał, że prędzej czy później to nastąpi. Nawet część się dziwiła, że po co ja jeszcze w tej szkole siedzę. Ze znajomych z kolei nikt nie dowierzał, że się w to pcham. Zresztą tak jest do dziś. A jak już gdzieś wyjdziemy - czy to na imprezę, obiad czy urodziny - akład pogrzebowy jest zawsze tematem numer jeden. Wszyscy mnie wypytują: a jak tam ciałka, ile kosztuje trumna, kto ubiera, kto maluje, ile się na tym zarabia.
I co pan odpowiada?
Mówię prawdę, że są z tego pieniądze, ale też staram się pokazywać, ile czasu muszę na to poświęcić. Bo każdemu się wydaje, że założą krawaty i białe rękawiczki, przeniosą urnę czy trumnę, 1,5 godziny i po imprezie. Tyle, że do tego dochodzi jeszcze przygotowanie ceremonii. Trzeba odebrać ciało, ubrać, jechać po kwiaty, zrobić wieniec, stroik na trumnę, urnę. Jeśli to dzień giełdowy, to pobudkę mam o godz. 3.30, a kończymy o godz. 22-23. Czasami nawet i później. W nocy też telefon odbiorę o każdej porze. Nie to, że się skarżę, bo byłem świadomy, jak ten biznes wygląda od środka. Widziały gały, co brały.
Kto ubiera? Kto maluje?
Mam pracowników po przeszkoleniu z toalety pośmiertnej. Ale też zdarza się - i to dość często - że, jak umiera ktoś w wiosce, to rodzina sama ubiera zmarłego w domu. Jak po mnie zadzwonią, to też pomagam. Dopiero potem przyjeżdżamy z trumną i zabieramy ciało.
A ile kosztuje trumna?
Od 1,3 tys. zł w górę, (choć są i tańsze - przypis red.). Na to wszyscy zawsze łapią się za głowę. Wtedy mówię wprost, że co dostawa, to o 100-150 zł więcej. A przecież jeszcze mam swoje koszty. Odpowiadając na kolejne pytanie, "jak tam ciałka", to zawsze podaję, ile w danym momencie mam ich w chłodni.
To teraz ile?
Cztery. Maksymalnie mogę zmieścić ich 9-10. Tak, tyle też bywało. Choć zdarzały się tygodnie i miesiące, kiedy martwiłem się, że będę miał problem z ich przetrzymaniem. Ale teraz jest o tyle dobrze, że współpracuję z innymi zakładami. Poza tym wiem, że na Cmentarzu Północnym w Warszawie jest chłodnia, do której mogę przywieźć ciało o każdej porze i je tam zostawić. Oczywiście za opłatą. Zawsze przy pytaniach o liczbę "ciałek", żartobliwie też zagajam: "A co, chcecie zobaczyć?".
I od razu goście zmieniają temat. A z czym pan w ogóle wystartował?
To były dwa samochody: bus i limuzyna karawan. Do tego pawilon z trumnami i oczywiście chłodnia wynajęta od księdza przy kaplicy cmentarnej. Początkowo działałem tylko z chłopakami na zlecenia - dałem ogłoszenie na Facebooku - przychodzili na ceremonię, a rozliczaliśmy się na koniec miesiąca. Pracują zresztą ze mną do tej pory. Jeden to miejscowy grabarz - został sam, pochowaliśmy mu brata i matkę, spędza z nami święta i uroczystości rodzinne. Drugi pracuje w budżetówce, trzeci to kierowca autobusów z MZA, czwarty - konwojent w Papierach Wartościowych (Polska Wytwórnia Papierów Wartościowych - red.), piąty jest ze Służby Więziennej, a szósty z branży spożywczej.
Ile musiał pan czekać na pierwszy pogrzeb?
Około dwóch tygodni. Akurat siedziałem w biurze, wypełniałem papiery, kiedy w połowie listopada zadzwonił telefon. To był zgon w bloku. Byłem w szoku, co teraz... jak, gdzie, kiedy. Na szczęście pojechaliśmy ja, przyszły szwagier, który też nie miał doświadczenia i trzeci chłopak, który robił już w zakładach pogrzebowych. Był u nas na doskok. To on nas we wszystko wprowadził. Pierwszą zwózkę pamiętam, jakby to było wczoraj. Stres, ciekawość…
A sam kontakt z ciałem?
Duże emocje, ręce mi się trzęsły, do tego niepewność… Ale że trzeba było działać szybko, więc mówię sobie: "Co będzie, to będzie".
Do dziś pamiętam też sam pogrzeb. Wymyśliłem, że będziemy go robić w pięciu. Na moje szczęście, bo jak się potem okazało, jeden z pracowników nie przyszedł do roboty. A jako jedyny miał doświadczenie w branży. Wyobraża sobie pani nasze dygotanie portkami. Oto nagle nie mamy jednego. Jesteśmy we czterech i żaden z nas nigdy pogrzebu nie robił. Musiałem się nauczyć całej obsługi, co po kolei. Z biegiem czasu pewne rzeczy trzeba było jeszcze potem dopracować.
Jakie na przykład?
Równe spuszczanie trumny do grobu, a nie że każdy sobie. Czy też np. równe zaczynanie chodu - zawsze z lewej nogi, inaczej trumna będzie krzywo szła. To niuanse, ale żałobnicy zwracają na to uwagę. Oczywiście wertowałem też przepisy, bo procedury pogrzebowe są bardzo skomplikowane. Nawet jeśli chodzi o prawo do grobu czy pochowania w grobie. Ale miałem też ten plus, że znajomy w Warszawie miał zakład pogrzebowy - od niego zresztą kupowałem pierwszy samochód - i to on mnie wprowadzał w tajniki zawodu.
Co okazało się najtrudniejsze?
Pogrzeby dzieci. Do dziś zresztą je przeżywam. A miałem do tej pory dwa takie przypadki. Telefon o godz. 22: "Proszę przyjechać i odebrać ciało". - Nie ma problemu, przyjedziemy, odbierzemy - odpowiadam. A po chwili ojciec dodaje: "To trzyletnie dziecko, zmarło w domu, na rękach". Chwila wahania, ale mimo tego zapewniam: "Dobrze, przyjedziemy, jak najbardziej". Kiedy zadzwoniłem do kilku chłopaków, to żaden nie chciał jechać. Mówili: "Nie dam rady, mam dziecko w tym wieku". Co było robić, pojechaliśmy. Jak zajechałem, matka nadal tuliła dziecko i nie chciała go oddać. Równie dramatycznym przeżyciem był potem sam pogrzeb... Morze łez i białych kwiatów. Mała biała trumienka jest nie do zapomnienia…
A drugi przypadek?
Głośna sprawa. Na jeziorze Tałty zatonęła 8-letnia dziewczynka, motorówka poszła na dno, wszyscy się uratowali, tylko ona jedna nie. Jechałem po nią aż do Mrągowa, gdzie przeprowadzano sekcję zwłok. Sam staram się być odporny, ale widziałem, że na pogrzebie moi pracownicy beczeli razem z rodzicami dziewczynki.
A z innymi nietypowymi "zwózkami" jak pan sobie radzi?
Na przykład z rozkładającymi się ciałami? Ostatnio nawet mieliśmy taki przypadek, dziś zresztą mamy pogrzeb. Ciało jest już skremowane, więc nic złego się nie dzieje. Najpierw jednak przyjeżdżamy i widzimy, że dom otwarty. Wszystkie okna, drzwi. Odwracam się do Sławka i mówię: "O, to nie będzie zwykły odbiór". Weszliśmy do środka i od razu odór nie do opisania. Ale jesteśmy przygotowani i na takie sytuacje, mamy specjalne zatyczki do nosa, mentolowe.
Inna sytuacja. To chłopaki zwozili, bo ja akurat byłem na wakacjach w górach. Odezwała się koleżanka z klasy, że jej były chłopak się powiesił i czy nie zorganizuję pogrzebu. - Tak, nie ma problemu - mówię. Przyjechali lekarz i prokurator - ten ostatni stwierdził, że nie było udziału osób trzecich i nie będzie sekcji, można zabrać ciało. Dzwonię więc chłopaków: "Możecie jechać". I co się okazało? Że ciało wisiało ponad tydzień na 11. piętrze w bloku, w ponad 30-stopniowym upale. Miało wszystkie kolory tęczy. Lała się z niego woda. Skóra schodziła nawet przy najmniejszym dotyku. Chciała pani podnieść ciało, a skóra zostawała pani w rękach, ciało się wyślizgiwało. Trzeba było to zrobić bardzo delikatnie, zapakować w dwa worki, a potem jeszcze w plastikową hermetyczną kapsułę.
Jest w ogóle zlecenie, którego by się pan nie podjął?
Nigdy. Bierzemy każde. Trudne i wymagające też. W tej branży nie można sobie pozwolić na to, żeby odmówić. A mieliśmy różne zlecenia. Jeździliśmy po ciało do Krakowa, robiliśmy pogrzeb w Terespolu, bo rodzina co prawda tutaj, ale grób mieli pod granicą i zmarła życzyła sobie być pochowana tam.
Na nietypowe prośby też pan przystaje?
Tak. A bywają one naprawdę różne: żeby do urny włożyć "setkę", do trumny np. flaszkę, papierosy, gitarę, wędkę. Jeśli to komuś ma pomoc w przeżyciu żałoby, to dlatego mam tego nie zrobić?!
Zaskoczony byłem tylko raz. Przyszła rodzina, by ustalić szczegóły pogrzebu. W pewnym momencie pytam, skąd ciało odebrać. A oni: "A nie, dziadek jeszcze żyje. Ale lekarz kazał się nam przygotowywać na najgorsze, więc chcemy już teraz wszystko ustalić". Myślę, że może to jakaś podpucha, konkurencja chce wybadać ceny, ale trzeba przecież obsłużyć każdego. Nie ma tak, że komuś nie udzielę informacji. Za niecałe dwa tygodnie telefon: "Dziadek zmarł. To tak jak ustaliśmy". - Tak jak ustaliśmy - skwitowałem krótko.
To ile pogrzebów teraz pan organizuje?
Z każdym miesiącem coraz więcej. Średnio 10-15 miesięcznie. Zatrudniam też teraz sześć osób, razem ze mną i partnerką, bo Ewa też działa ze mną. Zajmuje się kwiatami, wieńcami, strojeniem kościołów. Ale też bywa, że obsługuje rodziny. Nie zawsze mogę być w firmie, bo staram się być na każdym pogrzebie. Poza tym zajmuję się wszystkim. Kosmetyka ciała? Nie ma problemu. Makijaż pośmiertny? Nie ma problemu. Choć - w co trudno teraz uwierzyć - wcześniej uczyłem przez lata w szkole.
Posłuchaj:
-
"Roszczeniowe zetki" rozwścieczyły pracodawców. "Rozwydrzone dzieci, które nie dorosły do pracy"
-
Prezydent "jest klaunem ośmieszającym społeczeństwo". Orędzie nie poprawiło jego wizerunku
-
"Bujaj się Andrzej, robimy swoje". "Przetłumaczył" komentarz Kaczyńskiego na "paradę absurdu" Dudy
-
Chińczycy strącili najbogatszego człowieka świata. To zły prognostyk dla gospodarki
-
Ludzie uciekają, a oni strzelają z armat. Ekspert o "chorej logice" Rosji
- Ujarzmić kobiece lęki. Czego i z jakiego powodu się boimy?
- "Kanibalizować" partie opozycyjne, czy nie? Symetryści bez ogródek o marszu 4 czerwca
- Abp Marek Jędraszewski w Boże Ciało nie zapomniał o polityce. Było o aborcji i "niektórych partiach"
- ETPC podjął decyzję w sprawie skargi ośmiu kobiet. Oskarżały Polskę o brak dostępu do aborcji
- Francja. Atak nożownika. Sześć osób rannych, w tym czworo dzieci. "To tchórzostwo"