"Ksiądz zabił jej psa i napawał się jej płaczem". Tak egzorcysta "niewolił ludzi" ["W sidłach sekty" cz. I]

- Widziałam, jak pomocnicy księdza próbowali doprowadzić ok. 12-letnie dziecko do tabernakulum. Mocno się szarpało, przewracało i wykręcało. W którymś momencie poszła mu piana z buzi. Nie wiem dlaczego. Może przez to, że ktoś popełnił gwałt na woli tego dziecka - mówi w rozmowie z tokfm.pl Justyna, była członkini wspólnoty "Mamre".
Zobacz wideo

Gdy Michał pierwszy raz zobaczył Moderatora, pomyślał: "Wszechmocny człowiek, który jest z zaświatów i przed którym demony uciekają". - Wygłaszał homilię z wielką pewnością siebie, przez co przyciągał uwagę tłumów. Sprawiał wrażenie, że ma wielkie możliwości intelektualne. Na poziomie emocjonalnym budził lęk. Gdy podchodził do mnie, miałem wrażenie, że wszystko o mnie wie. Bo jak tylko spojrzał i wyciągnął w moją stronę ręce, to Bóg mu wszystko mówił. Teraz wydaje mi się to głupie, ale tłumaczę, dlaczego wśród nas narastało przekonanie, że to wręcz święty - mówi o ks. Włodzimierzu Cyranie.

Chodzi o przywódcę katolickiej Wspólnoty Przymierza Rodzin "Mamre" (słowo pochodzi z Biblii i jest nazwą miejsca, w którym Jahwe oraz Abraham zawarli przymierze). To prywatne stowarzyszenie wiernych z siedzibą w Częstochowie, które podlega nadzorowi tamtejszego metropolity abp. Wacława Depo. Zostało założone w 2000 roku, po czym szybko zaczęło się rozrastać i tworzyć filie w kolejnych polskich diecezjach. Przyciągnęło 2 tys. członków, głównie za sprawą swojego charyzmatycznego moderatora i słynnego egzorcysty. Wspólnota korzysta z doświadczenia Ruchu Odnowy w Duchu Świętym, której duchowni nieraz przemawiają w imieniu Boga i szczycą się, że posiadają "dary" Ducha Świętego, a także mają moc uzdrawiania.

Na swoje pierwsze spotkanie z "Mamre" Michał pojechał tuż po maturze. Był młodym chłopakiem z poważnymi problemami zdrowotnymi, w którym zrodziła się nadzieja, że znany ksiądz go dotknie i uzdrowi. Poza tym wcześniej egzorcyzmy widywał tylko na filmach, a podczas modlitw "Mamre" miał okazję zobaczyć je "na żywo". - Pojechałem z ciekawości i wróciłem zszokowany. Wow, ksiądz Włodzimierz podniósł hostię, a z ludzi zaczęły wychodzić demony i padali na posadzkę. Było to dla mnie spektakularnym potwierdzeniem istnienia rzeczywistości duchowej, gdzie działają Bóg i demon, co przekłada się na zachowanie człowieka - opowiada.

Z kolei Paweł trafił do "Mamre" po dwudziestce, za sprawą siostry. Przechodziła załamanie nerwowe, bo jej dwóch synów wciągnęło się w narkotyki. Szukała wsparcia duchowego i usłyszała, że może je znaleźć we wspólnocie ks. Włodzimierza. - Pojechała na spotkanie wspólnoty raz, drugi, trzeci... I nagle się zmieniła. Zaczęła się gadka o Bogu i diable, który czai się wszędzie. Przekonała syna do wejścia we wspólnotę. Usłyszał tam, że jego problem z narkotykami jest natury duchowej, czyli wynika z działania demona. Ksiądz Włodzimierz odradzał mu pójście do specjalistycznego ośrodka uzależnień. Przekonywał, że jeśli zostanie w "Mamre", to stale będzie pod jego - egzorcysty - opieką, a tego właśnie potrzebuje. Na szczęście chłopak później się wywinął, trafił do specjalistów i wyszedł na prostą – tłumaczy.

Zanim jednak to się stało, siostra Pawła wciągnęła i jego do wspólnoty. - Ciągle powtarzała, że muszę pojechać na spotkanie "Mamre" i w końcu dla świętego spokoju jej uległem. Wpadłem w sidła Moderatora. To, co tam zobaczyłem, mocno mnie zdziwiło. Pierwsza moja myśl: "Sekta!" – wspomina Paweł.

"Karmił się widokiem człowieka, który wił się po podłodze"

Najpierw była msza w częstochowskiej archikatedrze, niejednokrotnie na ponad tysiąc osób, a później zaczynały się śpiewy i ks. Włodzimierz w "otoczce świętości" wchodził w tłum wiernych. - Szedł przez kościół, a za nim ciągnął się "kokon" zachwyconych nim ludzi. Według przepisów Kościoła egzorcyzmy powinny odbywać się na uboczu, z dala od gapiów, ale ksiądz lubił robić show - ocenia Paweł.

Wybierał osoby, nad którymi odmawiał modlitwy o uwolnienie od złego ducha, a te często miały zmieniać się w egzorcyzmy. - Nie pytał o zgodę. Po prostu wyhaczał sobie kogoś z tłumu, bo mówił, że Duch Święty mu podpowiada, do kogo ma podejść. Czasem tylko kazał złapać się za rękę, przytulał do siebie i się modlił. Ale jak zaczynała się tzw. manifestacja złego ducha, czyli wierny krzyczał lub charczał, to Moderator wołał: "Dajcie mi wodę święconą!", "Dajcie oleje!". I lał tę wodę po człowieku albo namaszczał olejami - mówi.

- Podczas tego show ludzie byli poniżani. Oblewani wodą, smarowani olejami po brzuchu i plecach. Pamiętam odgłos mokrego ciała walącego o posadzkę. Bo wierny często tam lądował po tym, jak zaczynał się wić, trząść i charczeć. Wtedy ksiądz klękał przy nim, przykładał stułę do jego czoła, modlił się na głos, po czym dmuchał w twarz. To miało być tchnienie Ducha Świętego. Magia! Jeśli trafił się ktoś silniejszy, to było mocowanie się. Ksiądz miał do pomocy chłopaczków, którzy przytrzymywali "opętanego" i szarpali się z nim. Trwało to nieraz godzinami. Później tę zmaltretowaną, często wycieńczoną osobę porzucano - dopowiada Michał.

Również Paweł twierdzi, że wielokrotnie był przy egzorcyzmach, podczas których dociskano człowieka do ziemi. - Czasem sam ksiądz przygniatał go ciałem, a niekiedy jego porządkowi. Jeden siedział człowiekowi na kolanach, dwaj pozostali trzymali go za barki. Bywało, że ksiądz zwracał się do demona i kazał mu przejść pod ołtarzem. Jedna dziewczyna później stwierdziła, że było to dla niej megaupokorzenie, bo wstydziła się swojej nadwagi, a na oczach wszystkich musiała targać się pod ołtarzem - relacjonuje były członek "Mamre".

Moi rozmówcy są zgodni, że ksiądz egzorcyzmował również niepełnoletnich gimnazjalistów, którzy zjeżdżali się z całej Polski razem ze swoimi katechetami. Wysypywali się z autokarów przed katedrą, po czym brali udział w spektaklu "wielkiego Moderatora". - Bywali i młodsi. Kiedyś widziałam, jak pomocnicy księdza Włodzimierza próbowali doprowadzić ok. 12-letnie dziecko do tabernakulum. Mocno się szarpało, przewracało i wykręcało. W którymś momencie poszła mu piana z buzi. Nie wiem dlaczego. Może przez to, że ktoś popełnił gwałt na woli tego dziecka - opowiada Justyna, która w "Mamre" była trzy lata.

Z kolei Natalia, czwarta osoba z grona moich rozmówców, przypomina sobie, że w pewnym momencie we wspólnocie została wprowadzona zasada, iż niepełnoletni mogą podchodzić do egzorcyzmów tylko za zgodą rodzica. - Ale to była martwa reguła. Bo jak się ktoś zaczynał manifestować, to ksiądz nie prosił go o pokazanie dowodu osobistego, tylko zaczynał egzorcyzm - twierdzi.

- Pamiętam, jak na modlitwie było ze 100 osób, a ksiądz kazał chłopakowi wić się jak wąż przez cały kościół. Później miał wpełznąć pod ołtarz. W końcu klękać bez końca i kłaniać się Jezusowi w najświętszym sakramencie. Biedak był cały zlany wodą święconą. Oczywiście ksiądz twierdził, że prowadzi dialog z diabłem, a nie z danym człowiekiem. Ale według mnie posuwał się w tym wszystkim do przemocy, bo nie miał uszanowania dla konkretnej osoby. Zdarzała się też przemoc psychiczna, jak w przypadku kobiety, z której demonami seksu ksiądz się rozprawiał na głos, przy wszystkich - ocenia Michał.

Zdaniem Natalii egzorcyzmy Moderatora były "jednym wielkim nadużyciem". - Niewolenie ludzi i lanie na nich wiader wody w zimnej katedrze było uwłaczające. Ale ksiądz Włodzimierz się tym napawał. Karmił się widokiem człowieka, który tarzał się i wił po podłodze. Gdy egzorcyzm się kończył, człowiek był zazwyczaj porzucany, zostawiany samemu sobie. Nikt mu nie dawał wsparcia. Moderator już nie miał na to czasu, bo to nie wchodziło do jego show. Znam osoby, które po takich egzorcyzmach miały myśli samobójcze, a nawet próbowały targnąć się na swoje życie. Nie były pytane o zgodę na wypędzanie demona, nie miały świadomości, co ich czeka, a potem nie radziły sobie z tym, czego doświadczyły - zaznacza była członkini "Mamre".

"Cała psychologia jest na śmietnik"

Według moich rozmówców guru "Mamre" nie baczył również na stan psychiczny egzorcyzmowanych, co nakazują nawet przepisy kościelne. Bo oznaki tzw. opętania mogą wynikać na przykład z różnego rodzaju zaburzeń albo problemów emocjonalnych. A jeśli te u kogoś występują, to skrajnie silne przeżycia fundowane podczas egzorcyzmu mogą źle się dla niego skończyć. - Ksiądz miał bardzo krytyczny stosunek do psychologii. Dla niego to była forma ateizmu, gdzie wszystko próbuje się wyjaśnić doczesnymi motywacjami, a neguje się duchowość. Mówił, że ludzie kiedyś chodzili do spowiedzi, a teraz chodzą do terapeuty, że jest to pomijanie Boga - wspomina Michał.

- Egzorcyzmowanym nie proponowano konsultacji u psychologa. Kiedyś Moderator ogłosił śmierć psychologii. Specjalistów z tej dziedziny nazwał szarlatanami - dodaje Paweł.

Dotarłem do nagrań kazań ks. Cyrana, które potwierdzają słowa byłych członków "Mamre" o negowaniu psychologii przez Moderatora. Nazywał ją "diabelskim koniem trojańskim". Dodawał również:

Jesteśmy cały czas polem bitwy. Również Duch Boży wpływa na nas i chce nas prowadzić, gdy poddajemy się działaniu Łaski. Skoro tutaj jest tak wielki czynnik negowany przez psychologię, to znaczy, że – od razu mówię – cała psychologia jest na śmietnik*

Drwił również z ludzi, którzy czują strach, widząc jego egzorcyzmy:

Dziwimy się, że na takich mszach świętych organizowanych przez Wspólnotę Przymierza Rodzin "Mamre" (...) demony się odzywają. Wtedy niektórzy się boją: "Ojej, demony!". Ale wrażliwi. Niektórzy się boją, że psychika im siądzie, bo demon ryknął w kościele. A ci sami ludzie siedzą godzinami przed horrorami!*

"Pranie mózgu"

Choć pierwsza myśl - "Sekta!" - wybrzmiała w głowie Pawła jak alarm, to zaraz później pojechał na kolejne spotkanie wspólnoty. To jedna z wielu nielogicznych decyzji, którą zrozumiał dopiero kilka lat później, gdy na terapii leczył się z traumy "Mamre". - Wtedy zrozumiałem, że ta wspólnota bazuje na zranieniach ludzi, a ja taki się czułem - przyznaje.

Gdy trafił do "Mamre" miał 25 lat i nie radził sobie z poczuciem osamotnienia. Było to dla niego o tyle dotkliwe, że w dzieciństwie rodzice nie okazywali mu uczuć. Ani razu nie usłyszał: "Kocham cię". - W rodzinie nigdy nie rozmawialiśmy o swoich emocjach, a wspólnota mi to zapewniła. Poczułem, że tam ludzie mnie rozumieją. Nie wiedziałem jeszcze, że to niebezpieczne - podkreśla.

Również dla Michała, który miał poważne problemy zdrowotne, szykował się do operacji i nosił w sobie wiele lęku, "Mamre" wydawało się kojącym rozwiązaniem. - Zdecydowałem się na ucieczkę we wspólnotę, gdzie zdawało się być tak dużo dobra. Gdzie można było uśmierzyć lęki, rozwiązać właściwie wszystkie problemy i chwycić Pana Boga za nogi - opowiada.

Z początku było tak dobrze, że "Mamre" pochłonęło ich bez reszty. Paweł nazywa to "kiszeniem w sosie własnym wspólnoty". - Nie spodziewałem się, że zerwę relacje z bratem, częścią rodziny i przyjaciółmi, z którymi wcześniej miałem dobry kontakt. Że nie będę miał już dla nich czasu. Że jak zaczną wysyłać sygnały: "Kurcze, zmieniłeś się, coś z tobą jest nie tak", to będę odpowiadał: "To z wami jest coś nie tak, bo nie znajcie prawdy". A prawdą było to, co powtarzał ksiądz Włodzimierz. Czyli że diabeł jest wszędzie dookoła i bezpieczni jesteśmy tylko we wspólnocie. Bałem się opętania przez demona, bo widziałem odprawiane przez Moderatora egzorcyzmy - tłumaczy Paweł.

- To pranie mózgu, któremu ja też uległem. Odciąłem od siebie wielu znajomych ze studiów. Moje relacje z rodziną również mocno ucierpiały, ponieważ przestałem mieć na nie czas. Niby sam to wybrałem, ale nie byłem tego świadomy. Jak żaba powoli gotowana w garnku. Radykalnie odciąłem się od wszystkiego, co miało choćby pozór zła. A miał go cały świat zewnętrzny. Ksiądz mówił wprost, że wszystko, co jest za murem Albertowa (główny ośrodek "Mamre" pod Częstochową - przyp. autora), jest zagrożeniem - podkreśla Michał.

"Chodakowska na liście zagrożeń duchowych"

Jak dodaje były członek wspólnoty, ks. Włodzimierz był jednym z tych egzorcystów, którzy wsłuchują się w głos demona, gdy go wypędzają z "opętanej" osoby. A następnie wyciągają wnioski, co złemu duchowi jest miłe i co może być "zagrożeniem duchowym" dla wiernych.

Między innymi w ten sposób guru wspólnoty miał tworzyć zbiór rzeczy zakazanych i stale go powiększać. A według moich rozmówców były nimi choćby: czytanie Tolkiena czy serii o Harrym Potterze, słuchanie popu, rocka, rapu, metalu i disco polo, a także trenowanie karate. Ćwiczenia z Ewą Chodakowską też były na czarnej liście, bo w "Mamre" dopatrzono się w nich póz z jogi, a ta "niewoli" duchowo. - Mój syn usłyszał we wspólnocie, że chipsy Pringlesy produkuje firma poświęcona szatanowi. Ale zagrożeniami były też marki Sinsay, House, Cropp i Disney. Do Lewiatana broń Boże nie chodzić! - podkreśla Justyna.

- Ta lista rozrastała się w nieskończoność. By odciąć nas od wszelkich zainteresowań. Po takim praniu mózgu człowiek już nie wie, kim jest. Nie ma żadnej tożsamości. Trudno mu odejść ze wspólnoty, bo nie za bardzo ma do czego wrócić. Porzucił przecież wszystko, co łączyło go ze światem zewnętrznym. Także ludzi stamtąd, których ksiądz przedstawiał jako zniewolonych przez demona, bo np. słuchali jego muzyki i nie chodzili do kościoła. Dzisiaj mogę się z tego śmiać, ale gdy funkcjonowałem w tym latami, to tak myślałem o złym świecie. Ksiądz mówił, że jak odejdziemy z Albertowa, to nie poradzimy sobie na zewnątrz. W ten sposób wyrządzał nam ogromną krzywdę, zwłaszcza młodym. Bo powinniśmy uczyć się życia wśród ludzi, a zostaliśmy zamknięci w bańce sekty - mówi Michał.

"Wsadziłem go do wora, dałem mu młotkiem w łeb i kazałem zakopać w lesie"

Dotarłem do listu byłego członka "Mamre", jaki w 2021 roku dostała kuria biskupia w Częstochowie. Nadawca informuje w nim o licznych nadużyciach w organizacji, ale też opisuje szokującą scenę, z której można wywnioskować, że Moderator miał brutalnie odbierać ludziom to, do czego się przywiązali.

W liście czytam: "Kilka lat temu zaczął na terenie posesji pojawiać się mały pies, który bał się ludzi (…). Jedna z osób mieszkających i pracujących w Albertowie zaopiekowała się psem, zaczęła go karmić itd. (...) Pies zaczął się przywiązywać i czuć coraz bezpieczniej (…) i wtedy, to charakterystyczny moment ze skłonnościami psychopatycznymi, (ks. Włodzimierz – przyp. autora) podjął decyzję, by złapać psa, wrzucić żywego do worka i zabić uderzeniem młotka w głowę, po czym zakopać".

Choć list jest anonimowy, to na jego podstawie abp Wacław Depo powołał specjalną komisję, która wizytowała stowarzyszenie. "Pomimo tego, iż pismo, które było bezpośrednią przyczyną podjętych działań, było anonimowe (co już podnosi się jako zarzut), to jednak zawiera wiele szczegółów i ważnych informacji, które niezależnie od formy i źródła wymagają weryfikacji" - tłumaczył hierarcha.

Zapytałem kurię, co komisja przez ponad rok zdołała ustalić. Rzecznik prasowy Archidiecezji Częstochowskiej uchylił się od odpowiedzi, pisząc, że raport z prac komisji "nie zawiera żadnych sensacyjnych informacji". Ks. dr Mariusz Bakalarz dodał, że dokument nie zostanie opublikowany. Dopiero po moich pytaniach kuria opublikowała komunikat, z którego dowiaduję się tylko, że "Moderator i Rada Wspólnoty otrzymali stosowne pismo arcybiskupa częstochowskiego zobowiązujące do niezwłocznego wypracowania koniecznych zmian w statucie stowarzyszenia, uwzględniających zastrzeżenia i uwagi wskazane przez ekspertów prawnych w konkluzji raportu".

Ma to pomóc w tym, by "dalsza działalność Wspólnoty Przymierza Rodzin MAMRE mogła być prowadzona z jeszcze większą owocnością".

Postanowiłem więc sam zweryfikować informację o zabitym psie. Udało mi się dotrzeć do kobiety, która opiekowała się zwierzęciem. - Oczywiście, że to prawda. Jakoś zimą piesek przypałętał się na podwórko w Albertowie. Był wystraszony i z początku nie pozwalał zbliżać się do siebie, bo pewnie wcześniej był bity. Dawałam mu jeść i powoli zdobywałam jego zaufanie. Na wiosnę mogłam go już pogłaskać, bo oswoił się ze mną. Ale któregoś dnia zniknął. Zaraz później podszedł do mnie Moderator i patrząc mi prosto w oczy, powiedział: „I co, pieska już nie ma? Ano nie ma, bo wsadziłem go do wora, dałem mu młotkiem w łeb i kazałem zakopać w lesie". Łzy mi napłynęły do oczu, a ksiądz miał taki ironiczny, głupi uśmiech. Jakby radość sprawiało mu to, że się rozpłakałam. Straszne. Chyba zabił zwierzaka dlatego, że się do niego przywiązałam – ocenia była członkini "Mamre".

- Ksiądz zabił jej psa i napawał się jej płaczem. Czerpał emocjonalną korzyść z jej cierpienia. To charakterystyczne dla niego – komentuje Natalia, znajoma opiekunki psa.

"Kto wypił Red Bulla, był zniewolony"

Moderator stale wydłużał listę "zagrożeń duchowych", wciągając na nią np. produkty z Kauflandu. A to dlatego, że miał usłyszeć od szatana, iż tam wszystko jest mu poświęcone. Niektórzy członkowie wspólnoty mieli nawet się żegnać przed zjedzeniem frytek z McDonalda w obawie, że są "zainfekowane" demonem. A kto wypił Red Bulla, był zniewolony.

- W którymś momencie ksiądz popadł w taką obsesję, że wszystko już było dla niego zagrożeniem duchowym. Były nimi np. sklepy Lewiatan, cola, tankowanie samochodów w niedzielę, a nawet niektórzy biskupi, z którymi się nie zgadzał. Miał też obsesję na punkcie bycia inwigilowanym, dlatego otoczył Albertów murem i wmawiał nam, że ludzie z zewnątrz są dla nas zagrożeniem. Dzięki temu mógł nas też kontrolować. Sam oczywiście swoich zakazów nie przestrzegał. Potrafił wyjść na ambonę i powiedzieć, że cola jest zagrożeniem, a potem wrócić do domu i otworzyć puszkę z tym napojem. Pan się uśmiecha, ale myśmy wtedy naprawdę byli przekonani, że dosłownie wszystko jest niebezpieczne - twierdzi Natalia.

- Uśmiecham się, bo dla człowieka z zewnątrz to jednak groteska - wtrącam.

- Ja też ją czułam. Ale później widziałam w kościele, jak ksiądz egzorcyzmuje opętanych. Słyszałam, gdy mówił: "Spójrzcie, ten człowiek nie uważał na zagrożenia duchowe i dlatego jest w takim stanie". Dla nas to było sugestywne na poziomie emocjonalnym. Trochę trudno wyjaśnić to komuś, kto nigdy nie wpadł w sidła sekty - podkreśla.

Podobnie tłumaczy to Michał, przyznając, że po obserwowaniu egzorcyzmów łatwiej mu było uwierzyć w "zagrożenia duchowe". - Ale też proszę pamiętać, że ja i wielu z nas, gdy wstępowaliśmy do wspólnoty, mieliśmy po ok. 19 lat. Byliśmy jeszcze nieukształtowanymi ludźmi, którzy stawali naprzeciwko doświadczonego egzorcysty, autorytetu w tej dziedzinie. Człowieka, który miał tytuł doktora, napisał mnóstwo książek, znał wiele języków i cytował fragmenty z Biblii po hebrajsku. Był traktowany przez nas jako wręcz nieomylny. To też ksiądz, którego autorytet został uznany przez kurię biskupią. Łykaliśmy jego "mądrości" jak pelikany - opowiada Michał.

Gdy my np. ewangelizujemy jako wspólnota, to z jednej strony mamy zatwierdzony statut, mamy błogosławieństwo biskupa, nie ma sprzeciwu. Otrzymujemy nawet, powiedzmy, dekret biskupa pozwalający nam wyraźnie na piśmie organizowanie spotkań ewangelizacyjnych w archikatedrze, we wszystkich kościołach na terenie naszej archidiecezji. Czyli jest to też wyraźna zgoda*

"Dantejskie sceny!"

Jeszcze nie do końca rozumiem, jak Moderator "uwiódł" swoje "owieczki", dlatego pytam o to Dariusza Pietrka z Katowickiego Instytutu Psychoterapii, który przez ponad ćwierć wieku prowadził Śląskie Centrum Informacji o Sektach. A wkrótce po tym, jak powstało "Mamre", stracił współpracowniczkę.

- Wstąpiła do wspólnoty i jakiś czas później usłyszała, że absolutnie nie może ze mną pracować. Bo jestem uwikłany w działania satanistyczne, a to dla niej jest zagrożeniem duchowym. Byłem totalnie zdziwiony i zarazem przerażony. Bo chodziło o to, że byłem zawodnikiem judo, uczyłem kung-fu i słuchałem metalu. A to w tych kręgach było potępiane. To był pierwszy moment, w którym zderzyłem się z działaniem tej organizacji - opowiada psychoterapeuta.

Później miał słyszeć o wspólnocie jeszcze wielokrotnie. Do Śląskiego Centrum Informacji o Sektach zgłaszali się bowiem zaniepokojeni bliscy członków "Mamre". - Z biegiem czasu było coraz więcej takich rodziców, mężów i żon. Mówili, że to jakaś "katolicka sekta", która bardzo szybko i diametralnie zmieniła życie ich krewnych. Że stali się wręcz fanatykami. Jedna dziewczyna wyrzuciła z domu całą swoją płytotekę rockową, druga pozbyła się posążków Buddy, ktoś inny - znaków tai chi. Całkowicie zmieniali swoje towarzystwo, wycinali się z życia i rodzin. Potem zaczęły do nas docierać informacje o tych modlitwach o uwolnienie, podczas których kościoły były nabite wiernymi i ludzie wili się po ziemi. Dantejskie sceny! Rozmawialiśmy na ten temat z różnymi księżmi. Mówili, że lepiej trzymać się od tego z daleka, ale nikt nie miał odwagi nic z tym zrobić - wspomina.

"Mamre" rosło w siłę i otwierało filie w kolejnych polskich diecezjach. Tłumy wiernych tam wstępowało, a organizacja - zdaniem mojego rozmówcy - zamieniała się w sektę. - Ludzie zgłaszali się do nas i mówili, że np. córka choruje, ale nie może pójść do psychiatry, bo zamiast tego musi jeździć na jakieś rekolekcje, przystępować do komunii i uczestniczyć w egzorcyzmach. Ktoś inny mógł pójść do lekarza, ale takiego ze wspólnoty. To taki sekciarski mechanizm, w którym chodzi o totalne odcięcie od świata - opisuje.

- Niektórzy z członków "Mamre" mieli później usłyszeć w kurii, że skoro działa im się krzywda, to mogli odejść - wtrącam.

- Ale to w ogóle tak nie działa! Jak wchodzę w sektę, to całkowicie jestem nią zafascynowany i się jej podporządkowuję. Nawet gdy widzę, że coś niedobrego się dzieje, to usprawiedliwiam swojego guru. Bo wszystko, co on powie, jest prawdą. Słuchając go, jestem blisko "boga". A jeśli mam wątpliwości i mówię o nich na głos, to guru mnie ucisza albo wyrzuca. Wtedy zostaję zupełnie sam. Jestem już odcięty od rodziny i dawnego otoczenia. Sięgam np. po alkohol, popadam w depresję, zaburzenia lękowe i całą masę różnych problemów emocjonalnych oraz psychicznych. Albo wrócę na kolanach, prosząc o akt łaski i przyjęcia na łono wspólnoty, albo jestem skazany na megawstyd - stwierdza.

- Wstyd? - dopytuję.

- Jeśli ktoś jest alkoholikiem, idzie na terapię i zaczyna o tym mówić, to staje się bohaterem. A ktoś, kto był w sekcie, uchodzi za idiotę. Patrząc na niego, ludzie powtarzają: "Ja bym nie dał sobą tak manipulować". Tylko często nie zdają sobie sprawy, czym jest psychomanipulacja. Odpowiednie balansowanie uczuciami i emocjami powoduje, że człowiek nie umie wyjść z sekty - podkreśla Dariusz Pietrek.

"Wynoś się z miasta"

Prawie nikt z moich rozmówców nie zdołał odejść z "Mamre". Udało się to tylko Natalii, która - jak twierdzi - dostawała potem pogróżki od członków wspólnoty. W SMS-ach mieli jej kazać wynosić się z miasta, co zresztą zrobiła. Reszta bohaterów tego tekstu została z "Mamre" wyrzucona, co przypłaciła depresją i myślami samobójczymi.

We wspólnocie pozostaje jeszcze wielu wiernych i wciąż napływają do niej nowi. Starzy wychowują w niej dzieci, które wzrastają w wizji świata ukształtowanej przez Księdza Moderatora. - Niektóre mają poczucie, że ich rodzice są bardziej "mamrokami" niż rodzicami, czyli że wspólnota odebrała im ojców i matki. Dla tych ostatnich często ważniejsze jest uczestnictwo w rekolekcjach niż opieka nad pociechami - mówi Michał.

Potwierdzają to obserwacje Justyny, która przyjeżdżała do "Mamre" z dziećmi. Opowiedziała mi, jak rodzice "usypiali dzieci na siłę", byle tylko zdążyli na wieczorne modlitwy, czego miał wymagać od nich Moderator. - Jak dziecko było zbite, wypłakało się i wykrzyczało, to szybciej zasypiało - tłumaczy.

Więcej o dzieciach "mamroków" i dalszych losach byłych członków wspólnoty przeczytacie w kolejnym odcinku reportażu. Moi rozmówcy opowiadają w nim także, jak wyglądało spotkanie z abp. Wacławem Depo, podczas którego informowali o nadużyciach we wspólnocie i dlaczego odebrali je jako "formę zastraszania":

Imiona bohaterów i niektóre szczegóły dla ich bezpieczeństwa zostały zmienione.

*Cytaty oznaczone gwiazdkami pochodzą z nagrań kazań ks. Cyrana, do których udało mi się dotrzeć.

Zgłoś temat autorowi: konrad.oprzedek@tok.fm

TOK FM PREMIUM