"Roszczeniowe zetki" rozwścieczyły pracodawców. "Rozwydrzone dzieci, które nie dorosły do pracy"

Zanim zdążę zadać pytanie na rozmowie kwalifikacyjnej, "zetki" wyskakują z roszczeniami: "Nie mogę pracować po 14 godzin dziennie w weekendy, bo nie będę miał czasu na życie". A przepraszam, co mnie to obchodzi? To ja go utrzymuję i chyba mam prawo wymagać - oburza się Marcin Staniszewski, odpowiadając w tokfm.pl młodym z pokolenia Z.
Zobacz wideo

- Zgodzę się, ale tylko jeśli mogę być nieprzyjemny. Bo pański tekst to katastrofa! - zastrzega Marcin Staniszewski, gdy proszę go o rozmowę. Jest menedżerem dwóch restauracji brata i jednym z wielu pracodawców, którzy niedawno rozpętali burzę w mediach społecznościowych. Stało się to po publikacji naszego reportażu o młodych z pokolenia Z, czyli urodzonych po 1995 roku.

W tym tekście dwudziestolatkowie opowiadają, że mają dość "kultury zapier...lu". Nie godzą się na pozostawanie w pracy po godzinach i "do dyspozycji" w czasie wolnym. Nie widzą już sensu w nielimitowanej harówce, która dla ich rodziców niekiedy kończy się rozpadem małżeństw i terapiami. "Zetki" korzystają z możliwości, jakie daje im niskie bezrobocie (5,2 proc.). Szukają pracy skrojonej na miarę swoich potrzeb, a jeśli im nie pasuje, to z łatwością się zwalniają. Na zarzuty, że są roszczeniowi, odpowiadają memami: "Potrzymaj mi kawę i patrz, jak bardzo nie mogę być roszczeniowy".

Wypowiedzi "zetek" rozwścieczyły pracodawców. Po publikacji reportażu Marcin Staniszewski napisał w mediach społecznościowych, że pracował już z wieloma "roszczeniowymi" dwudziestolatkami i znalazł na nich sposób. "To rozwydrzone dzieci, które nie dorosły do rynku pracy. Zamiast z nimi się męczyć, zatrudniam młodych Ukraińców, którzy biorą pracę z pocałowaniem ręki. A młody Polak niech się buja do czasu, gdy przyjdzie kryzys. Wtedy wróci do mnie z podkulonym ogonem" - stwierdził menedżer.

Z kolei Rafał Stępień, który ma z żoną biuro tłumaczeń, dodał: "Nie można dla nich wywracać rynku pracy do góry nogami! To są zbyt poważne sprawy, od których zależy cała gospodarka. Obowiązuje hierarchia doświadczenia i osiągnięć. Młodzi muszą wykazać się pokorą, zanim zaczną coś znaczyć i mówić o swoich żądaniach. Trochę szacunku!".

"Rodzice całymi latami wypruwali sobie dla nich żyły i dbali, żeby niczego im nie zabrakło. Dali im cieplarniane warunki i zrobili im krzywdę. Wychowali roszczeniowe pokolenie, które nie szanuje pracy. Oni i rząd chuchają na nich i dmuchają. Do 26. roku życia nie muszą płacić podatków. Nie muszą wyprowadzać się od mamusi. Zmieniają prace jak rękawiczki, bo jest niskie bezrobocie. Ale to się kiedyś skończy i będą musieli wydorośleć. Zacznie się ból. Teraz są jeszcze bananową młodzieżą. Po co dziennikarze w ogóle się nimi zajmują?" - pytał Krzysztof Wojtczak, który z ojcem prowadzi agencję nieruchomości.

"Chamstwo i pogarda!"

Tym razem postanowiłem oddać głos pracodawcom. Chcę pojąć, dlaczego obie strony tego sporu tak bardzo się nie rozumieją.

Marcin Staniszewski, który zastrzegł, że nie będzie przyjemny, zaczyna naszą rozmowę od słów: "chamstwo i pogarda!". Tak określa zwalnianie się "zetek" z pracy po paru tygodniach. Sam tego doświadcza jako szef. - Inwestuję w nich czas i pieniądze, ucząc ich wszystkiego od podstaw. To dla mnie deficytowi pracownicy, do których muszę dokładać. Jestem na to gotów, bo podpisując papiery, umawiamy się, że inwestycja mi się zwróci. Że mogę na człowieka liczyć. A on tylko czeka, aż mu coś "nie pyknie", po czym odchodzi i zostawia mnie z dziurą w grafiku – mówi Staniszewski.

Jak dodaje, nie ma już cierpliwości do "zetek", które przychodzą do niego na rozmowy kwalifikacyjne. - Zanim zdążę zadać pytanie, wyskakują z roszczeniami: "Nie mogę pracować po 14 godzin dziennie w weekendy, bo nie będę miał czasu na życie". Mówię: "Człowieku, przecież ci te nadgodziny oddam w tygodniu, gdy będzie u nas mniejszy ruch. Wtedy sobie pożyjesz". Nie, bo on ma nagrany wypad w góry, koncert albo inne pierdoły. A przepraszam, co mnie to obchodzi? To ja go utrzymuję i chyba mam prawo wymagać – oburza się.

- Zaraz, pan go utrzymuje? - nie dowierzam w to, co usłyszałem.

- A kto, jeśli nie pracodawca?! W przeciwieństwie do nich nie boję się zostać w robocie nawet przez 16 godzin. Nie chodzi o to, że mogę harować więcej, bo współprowadzę rodzinny biznes, czyli jestem na swoim. Wcześniej pracowałem po 16 godzin w cudzych restauracjach. I wie pan co? To mi się opłaciło. Zdobyłem doświadczenie, które teraz wykorzystuję. Opłaciło się też polskiemu PKB, które rośnie dzięki takim firmom jak nasza. I opłaca się pracownikom, których zatrudniamy. Oczywiście pod warunkiem, że chcą zakasać rękawy - zastrzega.

- Ile pan im płaci? – dopytuję.

- A nie zna pan oficjalnych stawek, które zatwierdza rząd? - odpowiada, a ja szybko myślę, o co może chodzić. Jedyna rzecz, jaka wpada mi do głowy, to minimalna stawka godzinowa, czyli 22,8 zł brutto. - No, oczywiście. Ale mówimy tu o pensji na start, a później już według zaangażowania i doświadczenia. Młoda Ukrainka bierze to z pocałowaniem ręki, a ten cały pana "zetek" woli być na garnuszku mamy. Czytał pan, że połowa z nich mieszka z rodzicami? To dzieci, które są zupełnie nieprzygotowane do dorosłego życia – ocenia.

Żaden z moich młodych rozmówców nie jest "na garnuszku". Marcin Staniszewski przyznaje, że nie pytał swoich pracowników, czy są utrzymywani przez rodziców. - Może więc z czego innego wynika "roszczeniowość" młodych? Rozmawiał pan z nimi o tym? - dociekam.

- Jasne, że rozmawiam ze swoimi pracownikami. Gdy jest czas, mogą przyjść do mnie z problemami. Ostatnio pani, która jest u mnie pomocą kuchenną, zwierzyła mi się, że odchodzi od męża i potrzebuje pieniędzy na "nowe otwarcie". Dałem i odrobi. Ale ona może prosić o pomoc, bo to lojalna pracowniczka, która jest z nami od wielu lat i na którą zawsze mogę liczyć. A ci młodzi, zanim cokolwiek zrobią, już mają swoje "prośby". Czyli: 30 zł na start i najlepiej tylko 8 godzin pracy dziennie. Po schodkach do ogródka nie będą biegali w tę i we w tę, bo "sobie kolana zajadą". Z nieprzyjemnymi gośćmi sami sprawy nie załatwią, tylko przylatują z tym do mnie. A jak samemu zdarzy mi się warknąć na nich w stresie, to od razu są gotowi się zwalniać – wzdycha.

- Pilnują swoich granic? - zastanawiam się na głos.

- Na to wychodzi. Tylko że ustawiają je "zaporowo". Nie da się tak zorganizować pracy, żeby była jak wakacje - podkreśla mój rozmówca.

"Całowanie pierścienia lorda"

Poprosiłem "zetki" - bohaterów mojego wcześniejszego tekstu – o odniesienie się do tych zarzutów. Zaczyna 27-letnia Dagmara Łopińska, która pracuje w biurze korporacji. - Mnie uderzyło, że ten pan traktuje swoich pracowników jak nieruchomość, w którą inwestuje. Nieruchomość nie pyskuje, nie ma oczekiwań, nie trzeba jej zrozumieć. Ma tylko przynieść zysk. Ale czy tacy szefowie są poważni? Jeszcze ten tekst o utrzymywaniu pracowników! I fantazje o całowaniu szefa w rękę przez młodą Ukrainkę. Niewiarygodne! - podkreśla.

- Ale uznajesz argument menedżerów, że z "zetkami" trudniej im skompletować zespoły i zrealizować cele, które dostają z góry? Sama mówiłaś, że wymagasz od swojej szefowej elastyczności, bo niekiedy przesuwasz godziny pracy, by spędzić czas z chłopakiem. Do tego szefowa wie, że niedługo się zwolnisz – mówię.

- Już złożyłam wypowiedzenie. Jadę ze swoim chłopakiem do Holandii, bo on tam ma nagraną pracę. Ale postawiłam sprawę uczciwie wiele tygodni wcześniej i jestem lojalna. Szefowa miała czas, żeby mnie zastąpić. Rozumiem, że to dla niej wyzwanie i wysiłek. Ale to jej robota, którą zresztą świetnie wykonuje. Bez głupich oskarżeń o "roszczeniowość". Ja też w pracy daję z siebie wszystko. Proszę tylko o uszanowanie moich granic: zero nadgodzin i zero mobberstwa. I rozmowa co jakiś czas, żeby odzyskać motywację. Dla mojej szefowej to nie problem. Dlaczego "dinoszefowie" nie mogą tego załapać? Dlaczego wolą fantazjować o kryzysie, który rozpęta bezrobocie? Co prawda, przywróci im władzę na rynku pracy, ale jednocześnie pogrąży ich biznesy. Czy oni naprawdę są na swoim miejscu? - zastanawia się Łopińska.

Marcin Sutowski (rocznik 1997) przyznaje, że w ogóle nie rozumie obaw szefów przed "zetkami". - Z twojego tekstu dowiedziałem się, że zaczynali na początku lat 2000., a praca była wtedy jak łaska, za którą trzeba było ucałować pierścień lorda. Tyrali do nocy, czasem za darmo, znosili mobbing szefów, byle tylko się utrzymać. No to serio: szacun i współczucie, że musieli to znosić. Tylko po co teraz odwdzięczają się pracownikom tym samym? Po co zakładają pierścień lorda i jeszcze wkur...ją, że nie ma komu go całować? - pyta.

Mówi, że choć "zetki" weszły na rynek pracy niedawno, to niektórzy szefowie już zdążyli je zamrozić w stereotypie "nierobów". - Ja haruję na całego, ale w godzinach pracy. Nikt nie ma do mnie problemów. Przeciwnie, jestem chwalony za swoją pracowitość i pomysłowość. Dlatego też nikt się nie krzywi, gdy potrzebuję z kilkumiesięcznym (!) wyprzedzeniem zaplanować podróż na Bałkany. Gdyby jakiś lord nazwał to roszczeniowością, to nara, wiadomo – wzrusza ramionami pracownik agencji reklamowej.

Zwraca jeszcze uwagę na "ukraiński akcent" w wypowiedzi menedżera restauracji. - Kiedyś lord groził mi tak na rozmowie kwalifikacyjnej. Że ma na moje miejsce dziesięciu Ukraińców. Fajnie tak używać ludzi, którzy właśnie uciekli przed wojną. Ej, jak u kogoś takiego można pracować? - dziwi się Marcin.

"Chwile dodatkowo bezpłatne"

Rafał Stępień niecierpliwi się na samą myśl, że ma odpowiadać "zetkom". Mówi, że ceni ich kreatywność i świetną znajomość języków obcych, ale załamuje go "nieumiejętność pracowania". - Próbuję brać ich do biura na przyuczenie. Zlecam im proste czynności i pozwalam się wykazać. Problem nawet nie w tym, że zawalają robotę, bo czegoś nie potrafią się nauczyć. Chodzi o to, że nie wykazują zaangażowania. Szybko się nudzą prostymi zadaniami i czekają tylko, aż wybije godz. 17, po czym wychodzą, nie pytając o zgodę – utyskuje współwłaściciel biura tłumaczeń.

- A muszą pytać, skoro godziny pracy mają zapisane w umowach? - dociekam.

- To umowy na okres próbny. A w tym czasie muszą się wykazać, żebym widział, czy im zależy i czy mogę na nich liczyć w sytuacjach kryzysowych. W każdej firmie jest tak, że zespół z czymś się nie wyrabia. Bo jest więcej zleceń, bo klient ma dodatkowe wymagania albo bo zwyczajnie pojawiają się przeszkody, których nie można było przewidzieć. Nie da się zawsze zaplanować pracy zespołu od godz. 9 do 17. Czasem muszę wymagać od pracowników, by zostali chwilę dłużej – tłumaczy.

- "Chwili" dodatkowo płatnej? - pytam.

- I o to właśnie pytają młodzi w pierwszej kolejności. A przecież nie każde zlecenie, którego wykonanie trwa dłużej, jest ekstra płatne. Jeśli ja za to nie dostaję dodatkowych środków, to jak mam zapłacić pracownikowi, który się przyucza? Każdy z nas – ludzi co najmniej czterdziestoletnich – zaczynał swoje kariery od stażów, podczas których zdobywał doświadczenie. Często były bezpłatne i z nadgodzinami. Byliśmy wdzięczni szefom, że wybrali akurat nas, a nie kogoś z 20 innych kandydatów. Rozumieliśmy, że to nasza droga do celu. A dzisiaj młodzi nie mają żadnego celu. Nie zależy im na robieniu karier ani sukcesie - ocenia.

Jak dodaje, rezygnuje z zatrudniania "zetek", bo nie znosi ich "butności". Twierdzi, że apelują o to starsi pracownicy jego firmy. - Wiedzą, że dodatkowa praca spadnie na nich, bo młodzi zawalą. A przecież zlecenia muszą zostać wykonane. Od tego zależy nas wspólny los i premie. Więc choć w każdym zespole przydałby się powiew świeżości, który wprowadzają młodzi, to ja i moi ludzie nie mamy już na to siły. Gdy "zetki" spoważnieją, niech przyjdą – stwierdza mój rozmówca.

Krzysztof Wojtczak, który z ojcem prowadzi agencję nieruchomości, jest zdania, że młodzi nie "spoważnieją". Winą za to obarcza m.in. "politykę rozdawnictwa". - Zaczęła się osiem lat temu, gdy PiS doszło do władzy i kiedy "zetki" nabierały świadomości. Przyzwyczaiły się, że praca nie jest obligiem, bo zawsze jest jakieś 500 plus i inne socjale. Teraz przychodzą do mnie na rozmowy kwalifikacyjne, jakby tylko z ciekawości. Żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie rzucę im na start 5 tys. zł netto. Jeśli uzależniam płacę od wyników, to jej nie chcą. Wolą poleżeć na kanapie. Bo wiedzą, że u mnie pracuje się, kiedy klient potrzebuje. Inaczej nie ma wyników – tłumaczy Wojtczak.

"Tu leży skórka od banana, na której inni menedżerowie się wykładają"

Kuba Wójcik – 25-letni grafik – z wszystkimi powyższymi zarzutami się nie zgadza. Sam pracuje zdalnie i zadaniowo, choć robi dokładnie tyle, za ile ma płacone. - Nie ma z tym problemu, bo z wszystkim się wyrabiam. Ale mój szef dobrze umie zaplanować i określić moje obowiązki. A jak ma wątpliwości, to mnie pyta. Wydaje mi się, że tu leży skórka od banana, na której inni menedżerowie się wykładają. Nie potrafią zorganizować pracy swoim podwładnym, a potem się wkurzają, że nie ma im kto zostać po godzinach za darmo – mówi.

Zdaniem Kuby to nie kwestia konfliktu pokoleniowego między "zetkami" a starszymi pracodawcami. Jego szef dobiega pięćdziesiątki, a świetnie dogaduje się z młodymi podwładnymi. - Tylko że on zdążył się wylogować z wczesnych lat 2000., a inni nie. Rozmawiam ze znajomymi i widzę, że takich pracodawców jak mój jest coraz więcej. Nie tracą energii na odpalanie przestarzałego software’u. Nie potrzebują upajać się swoją władzą. Nie chcą, żeby pracownicy się ich bali. Pytania i prośby traktują jak zwykłe sprawy do załatwienia. Dadzą radę, to ogarną, a jeśli nie, to przyznają się do tego. A nie robią z tego wielkiej dramy o "roszczeniowości". Jak widzisz takiego dramogennego szefa na rozmowie, to wiadomo, że stamtąd się zawiniesz. Bo po co ci on na co dzień? - dziwi się Wójcik.

"Często nie rozumiem swoich 'zetek'"

Na koniec proszę "zetki" o pytania do pracodawców, z którymi rozmawiałem. Kuba i Marcin w ogóle nie są zainteresowani taką "okazją". Dagmara po dłużej chwili namysłu odpowiada na moją prośbę. - Czy chcieliby panowie, żeby ich dzieci nauczyły się czegoś od "zetek"? - pyta.

- Mam dziecko w wieku 11 lat. Chciałbym, żeby uczyło się ode mnie. Filozofia "zetek" skazuje je na brak możliwości spełniania marzeń o założeniu rodziny, posiadaniu własnego domu czy mieszkania, ale też o godnej starości. Do tego wszystkiego potrzebne jest wyznaczenie sobie celu i bezwzględna determinacja w jego osiąganiu. Tylko pracą można do niego dojść. A ta wymaga ciągłych wyrzeczeń, na które "zetki" nie są gotowe – odpowiada Rafał Stępień.

- Ma pan czas, by być ojcem? - dopytuję, bo w poprzedniej części reportażu Dagmara zwierzyła się, że jej matka pracowała po kilkanaście godzin na dobę. Nie zrobiła sobie przerwy nawet na dzieciństwo córki. Dopiero gdy ta podrosła i wyrzuciła z siebie żal, matka przyznała jej rację - nie zapewniła dziecku tego, co emocjonalnie potrzebowało.

- Nie chcę wchodzić w moje życie prywatne. Ale nawet jeśli brakuje mi czasu na bycie z dzieckiem, to jestem przekonany, że kiedyś to zrozumie. Przekażę mu, jaką wartością jest praca – stwierdza pracodawca.

Krzysztof Wojtczak nie odpowiada na pytanie Dagmary. Natomiast Marcin Staniszewski mówi, że ma dwóch synów z pokolenia Z., którzy jeszcze studiują, nie pracują. - Ale muszę przyznać, że już teraz często ich nie rozumiem – puentuje mój rozmówca.

Masz temat? Napisz do autora: konrad.oprzedek@tok.fm

TOK FM PREMIUM