"Widzisz głodujące dziecko w telewizji, rzucasz kasą i idziesz spać z przeświadczeniem, że uczyniłeś świat lepszym"
Jakub Janiszewski: Kiedy przeczytałem twoją książkę, pomyślałem - dosyć tego. Cały biznes pomocy humanitarnej jest tak fatalnie pomyślany, że nie należy go wspierać. Właściwie chyba trzeba zacząć go zwalczać. A potem zrobiłem krok w tył i zastanowiłem się: co właściwie z mojego oburzenia wynika? Może jesteśmy skazani na to, jak jest?
Linda Polman, autorka "Karawany kryzysu": Nie wierzę w świat idealny. Przedsięwzięcia charytatywne nigdy nie będą pozbawione wad, a już z pewnością nie ma szans, by wyeliminować nadużywanie pomocy. To nie znaczy jednak, że nie można całości znacznie poprawić.
Po każdej operacji charytatywnej powstają setki raportów i ewaluacji, w których są wyliczone błędy, wnioski i propozycje, co ulepszyć. Pracownicy tego sektora naprawdę nie potrzebują rad ode mnie. Oni znają odpowiedź, tylko jej nie stosują. Powtarzają wciąż te same błędy, zupełnie jakby byli na nie skazani. Wierzę, że opinia publiczna i media mogą wywrzeć presję i sprawić, aby cały ten interes zaczął działać lepiej.
Ale błędy nie są tylko winą organizacji pozarządowych. W twojej książce trochę mi brakowało szerszego oglądu, większego kadru. Organizacje humanitarne są częścią systemu polityczno- ekonomicznego, na który wszyscy się zgodziliśmy. Może to nie oni sa winni uchybieniom. Może te niedoskonałości są wpisane w naszą rzeczywistość?
- Obwiniam parę elementów współistniejących w biznesie humanitarnym. Weźmy choćby państwa, które płacą na tę pomoc. Takie jak Polska czy mój rodzinny kraj - Holandia. Są też wśród nich tacy gracze jak Stany Zjednoczone, Unia Europejska. Oni mogą najwięcej. Mają miliardy dolarów do wydania każdego roku i podejmują polityczne decyzje odnośnie tego, jak je wydać. Oczywiście, ponoszą odpowiedzialność za to, komu powierzą wydawanie tych pieniędzy.
Winni są też dziennikarze - znam tylko paru nielicznych, którzy naprawdę starają się analizować finanse przemysłu humanitarnego. Także i oni mogliby się bardziej postarać.
Ale winię również same organizacje pozarządowe, bo to one uzależniły się od politycznego przepływu strumieni finansowych. Jeśli dana organizacja decyduje się na współpracę z rządem amerykańskim, podpisuje jednocześnie kontrakt, w którym bardzo wyraźnie podkreśla, że będzie działać zgodnie z agendą polityczną tego rządu.
Jak się idzie po wielką kasę od rządów, to płaci się za to cenę w postaci uwikłania politycznego, a często także militarnego. Organizacje pozarządowe mogą wybierać inaczej. Mogą być mniej podatne na te wpływy. Ale tego nie robią, bo poważne pieniądze to pieniądze polityczne. Siedzą cicho z chęci zysku, dla własnych korzyści, a nie są to wcale korzyści ofiar.
Organizacje pozarządowe są częścią systemu, ale mogą się z tego systemu wycofać.
Spróbujmy wyliczyć te najpoważniejsze przeszkody na drodze do zmian po stronie organizacji pozarządowych. Co by to było?
- Jest około 70 krajów donatorów - takich jak Unia Europejska, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania itd., które na pomoc humanitarną wykładają około 130 miliardów dolarów rocznie. To kupa szmalu. Na jej szczycie zaś znajdują się dodatkowe miliardy - publiczne pieniądze, które wpłacają do systemu ludzie tacy jak ty i ja, żeby pomóc. Ta wielka góra pieniędzy krąży w systemie.
Kiedyś ONZ spróbował policzyć, ile organizacji charytatywnych działa na świecie, i zaprzestał tego dzieła gdzieś w okolicach 37 tysięcy. One wszystkie chcą mieć dostęp do tych miliardów. Tu zaczyna się problem. Organizacje pozarządowe muszą zrobić wszystko, by kraje płatników wybrały właśnie ich. By to oni budowali drogi albo by postawili obóz dla uchodźców. To jest całkiem poważna walka o kontrakty. Z tego powodu decyzje, jakie podejmują, są nie zawsze etyczne i niekoniecznie zbieżne z tym, czego potrzebują ofiary.
Powinny przede wszystkim patrzeć na lokalne priorytety potrzebujących. Tymczasem patrzą na potrzeby własnych mocodawców. Nie zapominajmy, że do najuboższych, najbardziej potrzebujących krajów trafia jedynie 25 proc. całej tej góry forsy. 75 proc. pomocy międzynarodowej wydawane jest tam, gdzie państwa-płatnicy mają swoje interesy - polityczne, ekonomiczne, wojskowe. To nie potrzeby decydują. Decydują interesy.
Organizacje pozarządowe, jeśli - w moim rozumieniu - chcą się nazywać pomocowymi, muszą ulżyć ludzkiemu cierpieniu. Taka jest definicja humanitaryzmu. Przykładowo teraz większość pieniędzy na pomoc humanitarną trafia do krajów, gdzie toczy się wojna z terroryzmem. Wcale nie do krajów, gdzie ludzie umierają z głodu i chorób, tylko tam gdzie jest Al-Kaida, gdzie jest wielki biznes, gdzie są interesy polityczne.
Równocześnie jednak, jak to zaznaczyła Janina Ochojska we wstępie do polskiego wydania twojej książki, organizacje charytatywne to nie są anioły bez potrzeb. I to jest ten problem. W jaki sposób znaleźć równowagę między tym, czego potrzebuje organizacja, a tym, czego potrzebują ci, którzy korzystają z jej pomocy.
- A żebym to ja wiedziała! Przede wszystkim musimy wiedzieć więcej o tym, jak często organizacje pozarządowe podejmują nieetyczne działania, bo potrzebują pieniędzy niezbędnych na funkcjonowanie. Jak często pracują w krajach, gdzie świadczona przez nich pomoc jest nadużywana albo gdzie muszą się opłacać rozmaitym lokalnym watażkom, którzy przy okazji tworzą kolejne ofiary. Tylko wtedy będzie można oszacować skalę problemu. Nie udawajmy, że go nie ma.
Pierwszym krokiem są organizacje pozarządowe, które powinny przyznać, że mają z tym zjawiskiem problem. To bardzo ciekawe obserwować, jak niechętnie przyznają się do patologii.
Parę miesięcy temu organizacja Lekarze Bez Granic zdecydowała się na bezprecedensowy ruch. Opublikowała raport "Negotiated Acces", w którym podsumowała kilka swoich poważnych operacji charytatywnych w krajach objętych wojną. Pisali o tym, jak ich pomoc była używana przez lokalnych watażków jako instrument prowadzenia wojny i polityki; jak często zdarzało się to w Somalii, gdzie ofiary wojenne wyrzucano ze szpitalnych łóżek, by zrobić miejsce dla żołnierzy danego klanu. Jak często sprzęt był kradziony i zamieniany na broń. Myślę, że chcieli w ten sposób zachęcić inne organizacje pozarządowe, by zrobiły to samo. Tymczasem po ich publikacji zapadła głucha cisza. Ale to mała tykająca bomba. Sądzę, że dziennikarze mogliby ten proces przyspieszyć, postawić te kwestie bardziej otwarcie. Ale mówiąc szczerze, to także po tej stronie panuje milczenie.
Dlaczego?
- Bo z tego co widzę, modnie jest iść na współpracę z organizacjami pozarządowymi. Dziennikarze są leniwi, to tylko ludzie. Bardzo wygodnie jest współpracować z organizacjami pozarządowymi. Zadzwonić do Oxfamu i powiedzieć: "Muszę lecieć do Afryki, weźcie mnie ze sobą". Nikt nie pyta o tę przyjaźń, bo z pozoru wszystko gra. Nikomu nie przyjdzie do głowy pomyśleć, że ta pomoc sama w sobie jest wątpliwa i że działalność dziennikarska w pewien sposób ją legitymizuje. To się stało powszechne.
To w pewnym sensie mroczna strona pomagania. To, co dzieje się z pomocą międzynarodową, ma swoje odbicie w ludzkiej psychice.
- Oczywiście, to nam wszystkim robi dobrze. Zwłaszcza kiedy nie trzeba się trudzić. Łatwo jest wyjąć banknot z portfela i wrzucić go do puszki.
I tym samym stać się klientem biznesu charytatywnego.
- Jasne. Widzisz głodujące dziecko w telewizji, rzucasz kasą w dziecko i idziesz spać z przeświadczeniem, że uczyniłeś świat lepszym. To samo dzieje się z organizacjami pozarządowymi. To właśnie leży u podstaw ich sukcesu. Czyszczą nasze sumienia.
Mówiliśmy o reakcji organizacji pozarządowych na książkę Lekarzy Bez Granic. Pomówmy o reakcjach na twoją książkę. Ukazała się już cztery lata temu.
- W Holandii cztery lata temu. Ciągle jest tłumaczona i ukazuje się w nowych krajach. W tym miesiącu w Izraelu, w przyszłym - w Japonii. Widzę coraz to nowe reakcje kolejnych państw. Jeśli chodzi o pierwszą odpowiedź ze strony holenderskich organizacji pozarządowych, to - oczywiście - były wściekłe. Nie spodziewały się tego, bo przecież ratują afrykańskie niemowlęta i jest rzeczą dalece niewłaściwą mówienie, że robią coś złego.
Ale kiedy pierwszy gniew im przeszedł, ludzie zaczęli mówić prawdę - że problem rzeczywiście istnieje, ale nie wiedzą, jak go rozwiązać. Także że nie da się go rozwiązać i dlatego pisanie takich książek nie ma najmniejszego sensu.
Czytelnicy, którzy wspierają finansowo przemysł humanitarny, są oczywiście wstrząśnięci, bo nie wiedzieli, co wspierają. Szczęśliwie jednak nie spotykam się z reakcjami, że w takim razie nie dam im więcej ani grosza. Ludzie chcą pomagać. Mówią tylko, że następnym razem dokonają uważniejszego wyboru.
Tylko 40 proc. wiernych chodzi na msze - to najmniej w historii >>>
-
Próbowali zakłócić pokaz "Zielonej granicy". "Grupa chuliganów z wicemarszałkiem województwa"
-
Awantura z Polską to temat numer jeden w Ukrainie. Obrywa się też Zełenskiemu
-
Orgia z seks workerem na plebanii w Dąbrowie Górniczej. Kuria zabrała głos
-
Łódzka odsłona afery wizowej. Szczerba o "załatwiaczach". "To nas przeraziło"
-
Księża zorganizowali imprezę z męską prostytutką. Interweniowało pogotowie i policja
- Zaskakująca reakcja Mariusza Kamińskiego na atak na Borysa Budkę w Katowicach
- PiS przeszarżował z hejtem na "Zieloną Granicę"? "Potworna, prymitywna manipulacja"
- Rozpierducha. I podłość, czyli Duda - prezydent niektórych Polaków [629. Lista Przebojów TOK FM]
- Trójkąt polsko - ukraińsko - niderlandzki. Multikulturową układankę otwiera Jerzy Nemirycz
- Płonie sala weselna w Pruszkowie. Pożar wybuchł w trakcie imprezy