"W Polsce nie mam pracy. Do kraju nie mogę wrócić, bo mnie zabiją". Co z tłumaczami, którzy pomagają polskim żołnierzom za granicą?

Tłumacze w Afganistanie pomagają polskim żołnierzom porozumieć z lokalną władzą i ludnością. - Grożą im różne grupy: talibowie, rebelianci i zwykli przestępcy. Ich praca jest naprawdę ciężka i niebezpieczna - mówi w rozmowie z TOK FM Maria Amiri, dziennikarka i szefowa Stowarzyszenia Współpracy Polsko-Afgańskiej Hamkari. Polskie władze nie mają pomysłu, co zrobić, by po zakończeniu misji żołnierzy zapewnić tłumaczom i ich rodzinom bezpieczeństwo lub godne życie w innym miejscu.

- Każdego dnia tłumacze przebywają poza bazą, na patrolach razem z polskimi żołnierzami. Ponoszą takie samo ryzyko jak nasi żołnierze - zwraca uwagę ppłk Mirosław Ochyra z Dowództwa Operacyjnego Sił Zbrojnych, które odpowiada za Polski Kontyngent Wojskowy w Afganistanie.

- Wyjeżdżają w tych samych pojazdach, mają podobne kamizelki i hełmy. Niejednokrotnie muszą wyjść z żołnierzami w teren, który także dla nich jest nieznany i nie zawsze bezpieczny - dodaje wojskowy.

Dobra praca rodzi zawiść

Tłumacze pomagają naszym żołnierzom w kontaktach z miejscową ludnością. Dobrze zarabiają. Tylko kilkunastu z nich zatrudnia nasze Ministerstwo Obrony Narodowej, resztę - Amerykanie. Z polskiego resortu dostają 10 tys. zł miesięcznie, a podpisują kontrakty na kilka lub kilkanaście miesięcy. - Niektórzy liczą na to, że po takiej dobrej, dłuższej współpracy, będą mieli szansę na wyjazd za granicę - wyjaśnia Amiri.

Zastrzega jednak, że w takiej sytuacji po wycofaniu wojsk z Afganistanu nie można ich zostawić samych sobie. - Jeżeli ktoś rozpoznaje twarz tłumacza, automatycznie zagrożone jest jego życie oraz los jego bliskich. Jeżeli są możliwości sprowadzenia choć kilku rodzin do Polski i stworzenia im jakichś warunków do życia, to należałoby to zrobić - twierdzi Maria Amiri, dziennikarka i szefowa Stowarzyszenia Współpracy Polsko-Afgańskiej Hamkari. - Nie wiem tylko, kto miałby się tym zająć - dodaje.

Pomysł jak z Irakijczykami to niewypał

Nie wiadomo, czy polskie władze ściągną Afgańczyków do Polski. Oficjalnie jest jeszcze za wcześnie na jakikolwiek plan czy propozycje przyjazdu do Europy. Nieoficjalnie słyszymy, że po doświadczeniach z Irakiem nikt tutaj nie chce takiego kłopotu.

Pomysł z przywiezieniem do Polski Irakijczyków nie wypalił. A to tylko sześć osób z rodzinami. Afgańczyków jest 10 razy więcej. Nikt nie potrafił znaleźć dla tłumaczy z Iraku miejsca, nie wziął pod uwagę różnic kulturowych, nie dał zaplecza. Na ile było to możliwe, pomagali jedynie wojskowi.

"Nie możemy wrócić, zabiją nas"

Po upadku reżimu Saddama Husseina do Polski przyjechali tylko ci, którzy naprawdę musieli uciekać. - Wrócić nie możemy, bo nas zabiją, ale życie tutaj jest naprawdę trudne - mówi Leila, najstarsza córka jednego z irackich tłumaczy. Fox [taki przyjął pseudonim - red.] ma w sumie szóstkę dzieci. Najstarsze ma 22 lata, najmłodsze urodziło się już w Polsce. Cała rodzina ciśnie się w 40-metrowym mieszkaniu na warszawskim Marymoncie. 17-letnia Leila marzy o studiach stomatologicznych. - Nie chcę żyć jak moi rodzice, nie chcę, by moje dzieci dorastały w takich warunkach. Muszę się uczyć - mówi lekko podniesionym głosem.

Fox w Iraku dla polskiej armii pracował zaledwie kilkanaście miesięcy. - Musiałem uciekać, bo uważali nas za zdrajców. Były już na mnie zlecenia. Nawet wiem, kto chciał mnie zabić - opowiada dziennikarce TOK FM. Uciekał przez Iran i Indie. Rodzinę ściągnął rok później, po tym jak w ich domu wybuchła bomba. Dzieci do dziś budzą się w nocy sparaliżowane strachem. Były wtedy w domu.

Fox przez pierwsze dwa lata nie miał pracy. Później z zatrudnieniem i mieszkaniem pomogła armia. Z jednej pensji musi utrzymać całą ośmioosobową rodzinę. Często ledwie starcza do końca miesiąca.

"Powinni byli mnie ostrzec"

Adam ma piątkę dzieci. Jeszcze zanim wyjechał z Iraku, trójkę z nich wysłał do Polski na studia. - W Iraku groziło nam podwójne niebezpieczeństwo. Po pierwsze, pracowałem dla polskiej armii, po drugie, nie jesteśmy muzułmanami - mówi.

Pracował już jako jubiler, taksówkarz, stolarz, kucharz, mechanik, spec od instalacji. No i tłumacz. Najpierw przez wiele lat dla polskich firm, później 5 lat dla armii. A po przyjeździe do Polski - klapa. Żadnej pracy, bieda i głód. - Wiedzieliśmy, że będzie ciężko, ale mogli nam więcej wyjaśnić, ostrzec - żali się Adam. W Iraku nikt im nie powiedział, że ich dyplomy w Polsce nie będą miały żadnej wartości. Że będą problemy z dokumentami zaświadczającymi kwalifikacje. Że żona Adama nie będzie mogła kontynuować studiów. I przede wszystkim, że nie będzie pracy i pieniędzy.

Adam liczył chociaż na emeryturę, ale ponieważ nie pracował dla Polski, nic mu się nie należało. Przez dwa lata niemal głodował, słał listy z prośbą o pomoc na niepełnosprawne dzieci. Ostatecznie znów pomogło wojsko. Premier na nadzwyczajnych warunkach przyznał mu emeryturę. Jest skromna, ale nie głoduje. Wciąż jest ciężko, bo dzieciaki są jeszcze na studiach. Ale przynajmniej mają perspektywy. W Polsce czują się jak w domu i nie chcieli wyjechać, gdy w najtrudniejszych momentach Adam rozważał emigrację do USA. Jemu zresztą też wciąż się wyrywa: "u nas, w Polsce" albo "nasi Polacy". Mieszka, podobnie jak wszyscy pozostali, w mieszkaniu pochodzącym z zasobów armii. - Ludzie z MON-u naprawdę starali się pomóc, pisali pisma, biegali - podsumowuje.

Adam do Iraku na pewno już nie wróci. Nie tylko ze strachu o własne życie. - Tam już nikogo z naszej rodziny nie ma, zostały same groby - tłumaczy.

Co z Afganistanem?

Podobne problemy czekałyby Afgańczyków sprowadzanych do Polski. Póki co, nikt jednak nie podjął żadnej decyzji w tej sprawie. Pytanie zatem: co dalej z ludźmi, których życie w Afganistanie, po wycofaniu wojsk koalicji, może być zagrożone? - Wiemy, że rozważają mieszkanie i pracę poza Afganistanem, ale o tym nie decyduje wojsko - rozkłada ręce ppłk Ochyra. - Na razie nie mamy żadnych informacji o tym, że tłumacze, którzy pracują z polskimi żołnierzami, mają jakiekolwiek szanse na pracę w Polsce - dodaje. Ręce umywają kolejne resorty, kłopotem nie zajęła się też sejmowa komisja obrony. Urzędnicy i wojskowi nieoficjalnie przyznają, że problem dostrzegają, ale brakuje odważnych, by się z nim zmierzyć.

TOK FM PREMIUM