Protesty na Białorusi. Jest druga ofiara śmiertelna. Zamieszki zaczynają przypominać zabawę w chowanego
Wcześniej o śmierci Alaksandra Wichora informowało Radio Swaboda, powołując się na jego matkę, która powiedziała, iż syn nie brał udziału w proteście, lecz został zatrzymany przez milicję, kiedy jechał do dziewczyny.
Młody człowiek został zatrzymany w pierwszym dniu protestów powyborczych protestów na Białorusi, czyli w niedzielę. Zmarł w szpitalu w Homlu.
Matka Wichora powiedziała, że jej syn miał problemy kardiologiczne. Kiedy przebywał w zamkniętym samochodzie, w długiej kolejce do aresztu, poczuł się źle. Dodała, że jej syn krzyczał i prosił o pomoc. Uznano, że jest niezrównoważony i odwieziono go do szpitala psychiatrycznego. Na miejscu lekarz stwierdził, że to nie problemy natury psychicznej. Karetką został przewieziony do najbliższego szpitala, jednak nie zdołano go uratować - podało Radio Swaboda.
- Powiedzieli mi, że przywieźli go w stanie śmierci klinicznej - dodała matka Wichora. Kobiecie nie pozwolono zobaczyć ciała syna. Twierdzi, że został mocno pobity.
Protesty na Białorusi jak zabawa w chowanego
Wichor jest drugą ofiarą śmiertelną brutalnych interwencji sił bezpieczeństwa. W ciągu ostatnich trzech dni na Białorusi zatrzymano ponad sześć tysięcy osób w związku z protestami przeciwko sfałszowaniu wyborów prezydenckich. Wiele osób brutalnie pobito. Siły bezpieczeństwa używają do rozpędzania demonstracji granatów hukowych, gazu łzawiącego i strzelają gumowymi kulami.
Protesty trwały również w środę, przede wszystkim w Mińsku, były jednak rozproszone w kilku miejscach w białoruskiej stolicy. Przypominały zabawę w ganianego - grupy ludzi zbierały się np. na placu lub ustawiały wzdłuż ulicy. Gdy nadjeżdżał OMON lub wojska wewnętrzne, ludzie rozbiegali się, a potem wracali lub przenosili się na inne miejsce. Agencja TASS podawała, że w dzielnicy Uruczcza "policja wyciąga ludzi z bram okolicznych domów i poddaje rewizji. Wielu ludzi otwiera drzwi swych mieszkań, by uczestnicy protestów mogli się w nich schować przed agentami służb".
Jednocześnie w żywym łańcuchu przeciw przemocy stanęło kilkuset lekarzy, pielęgniarek i studentów uniwersytetu medycznego w Mińsku. W białych fartuchach i trzymając w rękach kwiaty, utworzyli szpaler przed budynkiem uniwersytetu medycznego na ulicy Dzierżyńskiego. - Mamy dość przemocy - mówili. - Mówią, że bardziej niż lekarze boją się tylko nauczyciele, ale jednak jesteśmy tu i chcemy wyrazić swój sprzeciw wobec tego, co się dzieje - dodał jeden z protestujących, Dzmitry. - Że zaczną nas pakować (do milicyjnych autozaków)? Proszę bardzo, a potem sami się będą leczyć? Może ktoś im wytłumaczy, że biją ludzi za ich własne pieniądze, pochodzące z podatków - powiedział. Wcześniej w Mińsku i w innych miastach na ulice wyszły ubrane na biało kobiety z kwiatami, by zaapelować o zaprzestanie przemocy wobec demonstrantów.