"Przyjechał Macron, wyjechał Micron". Ukraińcy w Polsce nauczyli się żartować z wojny nerwów na granicy

Ukraińcy w Polsce niechętnie rozmawiają o możliwej "wielkiej wojnie" Władimira Putina. Tropienie absurdów, COVID-19, rosnące ceny - to zajmuje ich bardziej. - Ile można się bać? Jakby nie liczyć, to już osiem lat, od kiedy żyjemy w poczuciu, że znowu może być bardzo niebezpiecznie - tłumaczy Myrosława Keryk.
Zobacz wideo

- Właśnie tak, jeśli są sytuacje do wyśmiania, to je wyśmiewamy - zapewnia Myrosława Keryk, prezeska Fundacji "Nasz Wybór", w Polsce od 20 lat. I od razu podaje przykład: ostatnia wizyta prezydenta Francji u Władimira Putina. - Wielka sala, stół długi, bo na ponad sześć metrów. Jak tam w ogóle rozmawiać. To aż się prosiło o memy, a jednym z najpopularniejszych stał się ten, na którym pomiędzy głowami polityków, na blacie, umieszczono wszystkie możliwe postaci z bajek. Dom wariantów - mówi. Inna odsłona tego samego mema głosiła: "Przyjechał Macron, wyjechał Micron". - O, albo taka sytuacja. Nie dalej jak miesiąc temu wyszło rozporządzenie: wszystkie kobiety od 18. do 65. roku życia mają się spisać jako rezerwa. Tyle że na listę wpisali wszystkie zawody, jak leci. Archiwista, bibliotekarka - kogo tam nie było. A co one niby miałyby robić na froncie?! I od razu żarty były - przypomina sobie. Ironii, skłonności do tropienia absurdów i poczucia humoru Ukraińcom mieszkającym w Polsce nie brakuje w ostatnich tygodniach. Za to od razu poważnieją, kiedy zapytać ich na serio o ryzyko wybuchu "wielkiej wojny" z Rosją.

Striptiz w schronie

- Nikt nie ucieka, wszyscy chodzą do pracy, życie toczy się zwykłym trybem. Cały czas jest tam spokojnie - deklaruje prof. Jurij Kariagin, przewodniczący Związku Zawodowego Pracowników Ukraińskich w Polsce, od 12 lat w Polsce. O tym, że jest spokojnie, jak mówi, świadczą otwarte kawiarnie, kluby i dyskoteki. - W sklepach też nie brakuje towarów. Nikt nie robi zapasów kaszy gryczanej, ryżu, makaronu, soli… Jak się zaczął COVID, to bardziej było widoczne, że kupowali żarcie w sklepach - zapewnia także Oleh Vysoczyn, były wojskowy, w Polsce na stałe od 2017 r. I tłumaczy, że "przecież Rosjanie nie mogą zaatakować od razu całego kraju". - Fabryka w obwodzie zakarpackim, która produkuje makaron, dalej będzie produkować makaron. Bo co, na produkcję nabojów przejdzie? - ironizuje. 

O tym, że realne jest zagrożenie kolejnym konfliktem zbrojnym (na wschodzie kraju wojna trwa od 2014 r, media o niej już raczej nie informują) ich rodzinom na Ukrainie przypominają głównie napisy "schron" na niektórych budynkach i strzałki, które do nich prowadzą. A że wiele kryjówek szykowanych jest dopiero teraz, to co i rusz pojawiają się informacje, że schron urządzono np. w działającym do niedawna klubie ze striptizem. - Najlepszy schron, jaki tylko można byłoby sobie wymarzyć - sypią się wtedy komentarze i znów na chwilę robi się śmiesznie. Ale temat szybko znika z rozmów, bo Ukraińcy, którzy wyjechali z kraju, wolą z bliskimi ponarzekać na koronawirusa, podwyżki cen i spadający kurs hrywny. 

- W ogóle nie rozmawiamy o wojnie. Jak się coś u nich zadzieje, to sami dadzą znać - mówi Dmytro Furchak, w Polsce od 10 lat. Zdąży jeszcze powiedzieć, że jego rodzina ze strony żony zaledwie półtora tygodnia temu przeprowadziła się z Charkowa w głąb kraju. - Mieli dwa mieszkania, postanowili wrócić do centralnej Ukrainy. Tak, z powodu możliwego rozlania się konfliktu - dodaje. Dalsze pytania szybko jednak ucina.

Torba trwogi

Ukraińcy mieszkający w Polsce niechętnie przyznają, że w mediach i na Facebooku u ich znajomych pojawia się coraz więcej instrukcji, jak przygotować się na wypadek eskalacji. W tym m.in. gdzie się ukryć, jeśli już do ataku dojdzie (lepiej w mieście, niż na jego obrzeżach, gdzie mogą toczyć się walki), gdzie jest najbliższy schron (w sieci publikowane są szczegółowe mapy, z zaznaczeniem, które zostały już wyremontowane), co powinno się znaleźć w tzw. torbie trwogi. 

- Nie jestem w Kijowie czy we Lwowie, więc nie czytałam dokładnie, co warto do niej spakować. Ale zaraz Pani powiem. (po chwili). Leki, środki pierwszej pomocy, kopie ważnych dokumentów w opakowaniu, które nie przemaka, odzież, karimata i śpiwór - wylicza Myrosława Keryk. - Co tu jeszcze jest? Karty kredytowe, gotówka, duplikat kluczy do domu i do samochodu, mapa, radio, latarka, kompas, zegarek, gwizdek, ale też np. worki na śmieci, taśma klejąca, notatnik, ołówek. Jest nawet paczka prezerwatyw. W różnych sytuacjach mogą się przydać (śmiech). Maseczki? Nie, na tej liście, którą teraz mam przed sobą ich nie ma, ale może jest na innej. Podobne zestawienia tworzą w ostatnich dniach nawet poszczególne miasta.

Prezeska Fundacji "Nasz Wybór" zastrzega przy tym, że to tylko poradniki, zalecenia. A nie obowiązek. Nie, nie sprawdzała, ilu jej znajomych to zrobiło. - "Torba trwogi" powinna leżeć przy drzwiach, tak na wszelki wypadek - dopowiada na koniec.

Pizza za karabin

Myrosława Keryk na Facebooku zobaczyła też reklamę: wstąp do obrony terytorialnej. Do tego wideo z informacją, że w styczniu 2022 r. prezydent Wołodymyr Zełenski zatwierdził "Doktrynę obrony terytorialnej". - Sprawdziłam i faktycznie tysiące cywilów, ludzi w różnym wieku i wykonujących różne zawody masowo zapisuje się do sił rezerwowych armii na wypadek wojny - mówi.

Przygotowanie wojskowe cywilów to jeden z najnowszych tematów rozmów, ale też nie najważniejszy. Przy czym, jak zapewnia prezeska fundacji "Nasz Wybór", więcej piszą o tym polskie media niż ukraińskie. Dlatego nie wszyscy tam wiedzą, że czasem chodzi o "nauczenie się, jak przeżyć w warunkach wojny", a czasem o to, jak "przywitać wroga z bronią w ręku". W tym ostatnim przypadku to ćwiczenia z drewnianymi  modelami karabinu AK-47, organizowane pod hasłem "Nie panikuj, bądź gotowy!"; głównie w Charkowie, Mariupolu i Odessie, a także np. we Lwowie. W programie m.in. "scenariusze ewakuacji rannych pod ostrzałem wroga, zatrzymanie i przeszukanie pojazdu przeciwnika przy punkcie kontrolnym i zadania bojowe z transporterem opancerzonym". Bywa, że jednorazowo bierze w nich udział nawet ok. 500 osób.

Od niedawna tłumy są także w centrach szkoleniowych w dziedzinie bezpieczeństwa, gdzie specjaliści uczą posługiwania się bronią, w tym jej wykorzystania w różnych warunkach, nie tylko w terenie, ale też np. w samochodzie. - Wszyscy powinni się szkolić - zapewnia Oleh Vysoczyn.

O czym jeszcze Ukraińcy żyjący w Polsce starają się za dużo nie rozmawiać? O tym, że ci, którzy mają pozwolenie na broń, zaczęli się masowo dozbrajać. Szczególnie w ostatnich tygodniach. - Większość ma już co najmniej karabin, a co i raz sobie któryś z chłopaków dokupuje jeszcze jeden - deklaruje był wojskowy. W sklepach z bronią, jak mówi, jego koledzy mogą teraz liczyć na zniżki o ok. 30 proc. A bywa tak, że weterani płacą połowę ceny, w zależności od rodzaju karabinu. Ceny, bez promocji, zaczynają się od 500 dolarów.

Ale są i inne pomysły. - Łeonid Ostalcew, mój przyjaciel i weteran wojny w Donbasie oraz założyciel Veterano Group, w skład której wchodzi m.in. pizzeria, zrobił też dobrą akcję. Daje teraz darmową pizzę wszystkim tym, którzy w styczniu zarejestrowali broń. Tak chce wyrazić wdzięczność za gotowość do obrony kraju w razie ataku. Ale o tym też nie rozmawiamy - z rodziną w ogóle, jeśli już to z kolegami. Ale i tak rzadko.

Czym to tłumaczyć?

Cukiereczki na froncie

- Ile można się bać? Jakby nie liczyć to już osiem lat, od kiedy żyjemy w poczuciu, że znowu może być bardzo niebezpiecznie - wyjaśnia Myrosława Keryk. - Przywykliśmy, przyzwyczailiśmy się do zagrożenia, a przynajmniej część z nas. To inne narody boją się "wielkiej wojny" na Ukrainie dużo bardziej od nas. Choć to wcale nie oznacza, że zagrożenie nie jest dla nas realne. Tyle że ludzie, jestem tego pewna, teraz zachowaliby się już inaczej niż w 2014 r. Wtedy Putin wziął nas z zaskoczenia. Nie mieliśmy pojęcia, jak się bronić. Nie mieliśmy pojęcia, czym się bronić, bo i armia była w rozsypce - dodaje. 

Dziś, jak mówi, Ukraina jest "nieźle przygotowana do odparcia ewentualnego ataku"; także dlatego, że w sieci nie brakuje filmów instruktażowych. Po drugie, zmieniła się mentalność. - Mniejsza jest nostalgia za rosyjskim bratem, choć wiele osób łączą więzy rodzinne z Rosją, mają tam krewnych. Mniej jest iluzji, więcej realnej oceny sytuacji - dodaje.

Inne jest też postrzeganie konfliktu, na co uwagę zwraca Oleh Vysoczyn. - To już nie wojna Putina z tymi ze wschodu, ale wojna Putina ze wszystkimi. Bo jeśli rozpocznie się bój o Charków albo pociski zniszczą obiekty wojskowe w centralnej części kraju, to wszyscy zostaną powołani. To będzie już problem całej Ukrainy - zapewnia. Ukraińcy są świadomi, jak podkreśla, że zmasowany atak Putina może oznaczać utratę kolejnych terenów, więc "nie skupiają się na tym, żeby uciekać, ale co zrobić, żeby uciekać nie trzeba było". W myśl zasady: "Twierdzą każdy dom".

Oleh Vysoczyn także chwali przygotowanie - nie tylko armię rezerwowych, których może być nawet ok. 400 tys., ale także wojskowych i ich uzbrojenie. Wskazuje np. na "broń, której Ruscy się boją", czyli system rakiet taktycznych nazywany umownie Toczka-U, o zasięgu nawet do 120 km. Choć jak zastrzega, "najcenniejszą bronią jest motywacja i determinacja". - Ruscy walczą za pieniądze. Ukraińcy za swój kraj, za swoje rodziny - mówi. - I już wcześniej w Donbasie, gdzie walczyłem przez półtora roku, w obwodzie Ługańskimi i Donieckim, widziałem, do czego są zdolni. Nasi niszczyli ruskie czołgi bronią przeznaczoną do walki z piechotą! - dodaje.

Oleh Vysoczyn zwraca też uwagę na pomoc państw zachodnich, w tym zagraniczne transporty broni, które pilnie śledzi. Pomoc Polski, która przekaże kilkadziesiąt tysięcy sztuk amunicji - zarówno strzeleckiej, jak i przeciwpancernej oraz przeciwlotniczej - bardzo ceni, za to dziwi się Niemcom. - 5 tysięcy ochronnych hełmów wojskowych? Naprawdę? Na tym etapie w ogóle nie są potrzebne, przecież armia ukraińska jest doposażona. To broń powinni przysyłać! - podkreśla.

Dla prof. Jurija Kariagina liczy się dodatkowo, oprócz dużej i doposażonej armii, także wsparcie psychiczne wojaków. - Mam przyjaciela, który jeździ co miesiąc, dwa bliżej linii frontu. Pomaga żołnierzom. Torciki, cukiereczki przywozi. Zresztą tam przywożą różne rzeczy. To, co aktualnie potrzeba, nawet odzież szpitalną - mówi.  

Najgorzej część Ukraińców mieszkających w Polsce ocenia działania prezydenta Ukrainy i podległych mu ministerstw. Ich zdaniem Zełenski albo "zbyt nonszalancko" podchodzi do tematu ("Opowiada np., że ‘na majówkę będziemy piec szaszłyki’. Albo mówi nieodpowiedzialnie i niespójnie: ‘Nie panikujcie’, a zaraz potem: ‘Ameryka zbyt mało rzeczy robi'. Choć w tym czasie ląduje samolot z pomocą"), albo w ogóle unika tematu, co - jak uważa Myrosława Keryk - rodzi obawy, że może nie sprostać sytuacji.

"Bardziej show niż realne zagrożenie"

Oleh Vysoczyn zwykle wieczorem sprawdza najnowsze informacje z Ukrainy, w tym także rządowe strony. To na nich codziennie aktualizowane są mapy, które pokazują, ile razy i gdzie doszło do złamania zawieszenia broni na wschodzie kraju - w ostatnich dniach cztery razy, ofiar nie było. Do tego portale informacyjne, które gorączkowo opisują kolejne deklaracje zagranicznych polityków. Że Kijów rozmawia o pomocy wojskowej dla Ukrainy w przypadku katastrofy. Że Wielka Brytania stawia tysiąc żołnierzy w gotowości do rozmieszczenia w Europie Wschodniej. Że Biały Dom odpowiada na wspólne ćwiczenia wojskowe Rosji i Białorusi. Czyta jednak bez pośpiechu, bo jako były wojskowy sam ma więcej informacji. Poza tym, jak zapewnia, "niezależnie od tego, jak długo to jeszcze potrwa, pełnoskalowy konflikt nie wchodzi w grę".

- Rosja nie jest przygotowana. Siły, które są ściągnięte pod granicę z Ukrainą, wystarczą może na siedem dni. W tym czasie wątpię, że coś im się uda zrobić. A nawet gdyby, to zajęcie terytorium Ukrainy to jedno, a utrzymanie tych terenów i ich kontrola to drugie. Do tego trzeba licznej armii, a Ruscy tyle nie mają. Oficjalnie ponad 600 tys., ale nie jest tajemnicą, że powinni też utrzymać część armii na Kaukazie, tam też nie jest u nich spokojnie - tłumaczy. Dlatego ocenia, że "to raczej show niż realne zagrożenie". - Przecież nie udało się zająć Ukrainy osiem lat temu - plany prezydenta Rosji były większe. Wtedy nasze wojsko praktycznie nie istniało, to co dopiero teraz - dodaje.

W podobnym tonie wypowiadają się też inni.

Dmytro Furchak: - To logiczne, że jakby miało dojść do "wielkiej wojny", to już by do niej doszło. Przecież jeśli Putin miałby zaatakować, to jeszcze zanim zrobiło się o tym głośno, a nie jak wszyscy zdążyli się do tego przygotować. Teraz chodzi mu głównie o wystraszenie Ukraińców i społeczności międzynarodowej. Zrobienie szumu.

Prof. Jurij Kariagin: - Putin sam oficjalnie powiedział, że nie będzie wojował z Ukrainą. Nie ma i pieniędzy, i siły. Poza tym kraje UE też chcą dyplomatycznego rozwiązania.

Myrosława Keryk: - Mam nadzieję, że do zmasowanego ataku raczej nie dojdzie, bo NATO i USA, a także prezydenci i premierzy różnych krajów europejskich nadal jeżdżą, radzą, negocjują. Poza tym starają się wspierać obronność Ukrainy, a to też będzie mieć wpływ na ewentualne decyzje Władimira Putina. 

Oleh Vysoczyn i prof. Jurij Kariagin jedyne, czego się teraz obawiają, to prowokacji Rosji, która miałaby usprawiedliwić kolejny atak; dać pretekst do inwazji. - Na przykład Ruscy sami wystrzelą pocisk z haubicy, a czasem tak robią, że strzelają po swoich terenach. Potem powiedzą, że to Ukraińcy wybili im ludność cywilną i się zacznie. Już nie raz tak robili, co potwierdzają raporty OBWE, która pracuje na terenach okupowanych. Nie bez powodu rozdali tam przecież pół miliona paszportów rosyjskich - mówi.

Dlatego już teraz dla większości moich rozmówców jest oczywiste, że jeśli będzie trzeba, to na Ukrainę wrócą. Część ich rodaków zresztą już wróciła. - Siedem osób, głównie młodzi, z mojego otoczenia dostało powołanie do wojska. Z dnia na dzień, rzucili wszystko i pojechali. Ale też chcieli bardzo jechać - kwituje prof. Jurij Kariagin.

TOK FM PREMIUM