We Francji "wiatr sprzyja radykałom". Macron tylko zaciera ręce. "Rząd na to liczy"

Burdy podczas manifestacji we Francji powodują spadek poparcia dla nich w społeczeństwie. - Chodzi o palenie sprzętów miejskich, samochodów, wybijanie witryn sklepowych i starcia z policją. To się bardzo opinii publicznej nie podoba. To swego czasu było klęską ruchu "żółtych kamizelek", który się bardzo zradykalizował - mówił w TOK FM Piotr Moszyński z "Gazety Wyborczej". Jak dodał, francuski rząd liczy teraz na to, że protestujący podzielą los "żółtych kamizelek".
Zobacz wideo

We Francji od kilkunastu dni trwają demonstracje i strajki przeciwko reformie, która zakłada podniesienie wieku przejścia na emeryturę z 62 lat na 64 lata. Forsuje ją prezydent Emmanuel Macron i – mimo protestów - nic nie wskazuje na to, żeby chciał się z niej wycofać. Siła strajków na razie maleje i – jak mówił w TOK FM Piotr Moszyński z "Gazety Wyborczej" - właśnie na to liczy władza.

Gość Jakuba Janiszewskiego podał przykład śmieciarzy z Paryża, którzy wycofali się ze strajku i wrócili do pracy. - Trzeba pamiętać, że takie strajki to nie jest łatwy kawałek chleba. Bo ich uczestnicy tracą dniówki. Więc po pewnym czasie zaczyna to być problem i ludzie się wycofują ze strajku ze względów czysto bytowych. Zwłaszcza, że widzą, iż to nie bardzo idzie w stronę porozumienia między związkami a rządem – tłumaczył francuski korespondent.

Podkreślił jednak, że konflikt wokół reformy emerytalnej we Francji nie wygasa, bo obie strony twardo obstają przy swoim. A w protestujących pozostaje bowiem złość, którą wywołało – jak mówił gość TOK FM - "użycie przez rząd politycznej broni atomowej". - A więc artykułu 49.3 konstytucji, który pozwalał przeprowadzić ustawę o reformie emerytalnej bez głosowania w parlamencie. To wywołało wściekłość nie tylko związków zawodowych, ale także młodzieży licealnej i studentów. Tego nikt do końca nie przewidział, bo oni wcześniej nie byli widoczni w manifestacjach związkowych. Młodzi odczuli to posunięcie rządu jako akt przemocy politycznej. Pojawili się więc na ulicach w dużej liczbie. Ich manifestacje były o wiele gwałtowniejsze niż związkowe – powiedział.

Zwrócił uwagę, że "burdy na ulicach" podczas manifestacji powodują spadek poparcia dla nich w społeczeństwie. - Chodzi o palenie sprzętów miejskich, samochodów, wybijanie witryn sklepowych i starcia z policją. To się bardzo opinii publicznej nie podoba. Ona jest wrażliwa na wszelkie agresywne zachowania podczas manifestacji. To swego czasu (w 2018 roku - przyp. red.) było klęską ruchu "żółtych kamizelek", który się bardzo zradykalizował - stwierdził i dodał, że francuski rząd liczy teraz na to, że protestujący podzielą los "żółtych kamizelek".

"Wygra ten, kto będzie najbardziej radykalny"

Zastrzegł jednak, że ataków na mienie dopuszczają się grupy anarchistów i chuliganów, którzy dołączają do protestów, by skryć się w tłumie. Bronią się przed tym związki zawodowe, które mają straż porządkową, która słynie z "dużej stanowczości" i pacyfikuje najbardziej agresywnych chuliganów.

Dziennikarz przyznał, że trudno przewidzieć, jak sytuacja we Francji potoczy się dalej. - Ona komplikuje się również dlatego, że teraz po stronie związkowej jest wiatr sprzyjający radykałom – ocenił i wyjaśnił, że jedna z trzech głównych central związkowych w najbliższych dniach wybierze swojego nowego sekretarza generalnego. - Prawdopodobnie wygra ten, kto będzie najbardziej radykalny i zyska największy poklask tłumu. To może skomplikować sytuację, gdy rząd odmawia rozmów na temat reformy. Jesteśmy więc w sytuacji patowej – podsumował gość TOK FM.

TOK FM PREMIUM