Miały być "europejskie Chiny", a jest "europejska Argentyna". Co teraz wybierze Turcja?

Wybory prezydenckie w Turcji to także wybór dalszej drogi gospodarczej. Po sukcesach ekonomicznych sprzed 20 lat, teraz kraj wpadł pod wodę. W zeszłym roku inflacja sięgała tam nawet 80 procent. W tym roku nieco spadła, ale przeciętni Turcy dalej nie dają rady wiązać końca z końcem.
Zobacz wideo

Turcja jest główną gospodarką na "przedprożu" Europy. Ma szeroki wachlarz produkcji przemysłowej. Jest ważnym ośrodkiem przemysłu motoryzacyjnego i głównym eksporterem aut do Europy. Swoje fabryki mają tam najwięksi producenci samochodów, w tym Ford, Toyota czy Mercedes.

Turcja ma też dobre warunki do prowadzenia biznesu i dobrze wykształconych pracowników. W 2010 roku została nawet ochrzczona mianem "europejskich Chin", bo produkowała i wysyłała do Unii Europejskiej niemal wszystko: od mebli, butów i odzieży - przez cement - do odtwarzaczy DVD. Tak było, a jak jest?

Dziś Turcja - zarządzana od 20 lat przez Recepa Erdogana - wpadła pod wodę, mimo sukcesów ekonomicznych odnotowanych w pierwszej kadencji prezydenta. Plany były ambitne. Szesnasta - kiedyś - gospodarka świata miała do roku 2050 awansować na miejsce dwunaste. Jednak dzisiaj, w porównaniu z czasami sprzed dekady, Turcja jest zdegradowana w niemal wszystkich rankingach gospodarczych. Zamiast umacniać się na pozycji "europejskich Chin", stała się raczej "europejską Argentyną". Bowiem argentyńska gospodarka - można rzec - inflacją stoi, podobnie jak właśnie turecka.

80 procent inflacji?

Turcja wróciła więc do punktu wyjścia, gdy 20 lat temu - po kryzysie walutowym i załamaniu na giełdzie - poprzednia ekipa musiała łapać koło ratunkowe rzucane przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W zamian za pomoc ustępujący rząd wprowadził reformy - m.in. niezależny bank centralny, kontrolę systemu bankowego i finansowego oraz ograniczenie dziury w wydatkach państwa. Ekipa Erdogana kontynuowała ten kurs. W efekcie, w ciągu kilku lat inflacja sięgająca początkowo 50 procent spadła do wielkości jednocyfrowej.

W ubiegłym roku inflacja wynosiła już 80 procent. W tym roku spadła o połowę, ale głównie dlatego, że już rok temu ceny w Turcji pędziły jak szalone. Większość Turków ma poważne problemy, by związać koniec z końcem.

Uporczywa astronomiczna inflacja to - zdaniem ekspertów - efekt niekonwencjonalnego podejścia rządzących do polityki monetarnej. Sprowadzało się ono m.in. do regulowania wysokości stóp procentowych dla hamowania cen. W Turcji bank centralny stosuje się do zaleceń prezydenta i - zamiast stopy podnosić, jak przewiduje klasyczne podejście - regularnie je obniżał. Taka polityka miała dawać gospodarce paliwo do rozwoju. Miała. Zamiast tego cięcie stóp z 18 procent do 8,5 procent dzisiaj przyniosło wspominany inflacyjny rekord - 84 procent w sierpniu ubiegłego roku.

Załamała się też turecka waluta, której wartość wobec dolara spadła w ciągu pięciu lat o 80 procent. Dwa lata temu dolar był wart 8 lir, dzisiaj - 18. Co więcej - na utrzymanie tureckiej waluty przy życiu bank centralny wydawał dziesiątki miliardów dolarów z zapasów na tzw. czarną godzinę.

Turcy przed wyborem

Dlaczego to wszystko ważne? Bo w niedzielnych wyborach gospodarka była dla Turków głównym przedmiotem rozważań. Zmiana ekipy to zmiana kursu - także wobec Europy, która dla Turcji i tak jest najważniejszym partnerem handlowym. To także konieczność podniesienia stóp procentowych - optymalnie do poziomu około 30 procent (czyli cztery razy wyżej niż dzisiaj) oraz pogodzenia się z głęboką recesją.

Wszystko to w sytuacji, gdy państwo czekają wydatki (za grube miliardy dolarów) na odbudowę miast zrujnowanych katastrofalnym trzęsieniem ziemi. Decyzja o kierunku gospodarczego marszu wciąż przez Turkami (druga tura odbędzie się 28 maja). Z grubsza wybór sprowadza się do obrania kierunku: albo dalej na wschód, albo przeciwnie - na zachód.

SŁUCHAJ CAŁOŚCI W "CODZIENNYM PODCAŚCIE GOSPODARCZYM":

TOK FM PREMIUM