"Nie da się przerzucić Kongijki przez płot". Jak Pereira, Nisztor i Stankowski szkolili z walki z dezinformacją
Ten tekst jest relacją współpracownika redakcji Radia TOK FM, który wziął udział w pierwszej z sześciu sesji zaplanowanych w ramach Młodzieżowej Akademii Walki z Dezinformacją. Dołączamy nagrania całości wykładów, by zapewnić pełen kontekst.
28 stycznia odbyła się pierwsza sesja Młodzieżowej Akademii Walki z Dezinformacją, czyli cyklu szkoleń na temat dezinformacji. Akademia powstała z inicjatywy Piotra Nisztora, dziennikarza m.in. "Gazety Polskiej", prezesa Instytutu Ossendowskiego. Instytut powstał w lutym 2022 roku, dwa miesiące przed złożeniem wniosku o europejskie granty.
Projekt jest finansowany przez Unię Europejską, a konkretne pieniądze na jego realizację - 42 tys. euro - przekazała Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji, która pełni funkcję Narodowej Agencji Programu Erasmus+, finansowanego przez Unię Europejską. Przewodniczącą Rady FRSE jest wiceminister edukacji Marzena Machałek, a jej zastępcą Józef Orzeł, w przeszłości jeden z twórców prawicowego Klubu Ronina, członek rady fundacji Reduta Dobrego Imienia oraz rady Polskiej Fundacji Narodowej.
Z treści ogłoszenia wynikało, że projekt jest przeznaczony dla osób między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, bez wymogu posiadania jakiegokolwiek związku z pracą w mediach. By wziąć udział w wykładach, należało złożyć wniosek online. Jako student dziennikarstwa postanowiłem się zapisać. Jakieś dwie godziny po złożeniu wniosku zadzwonił do mnie Piotr Nisztor z pytaniem o wiek. Kiedy usłyszał odpowiedź, ucieszył się i przyznał, że większość zgłaszających się osób jest po trzydziestce. Pytał m.in. o to, co i gdzie studiuję. Dalej pytał też o powód rejestracji. Podkreślał, że zapisy cieszą się dużym zainteresowaniem i organizatorzy będą musieli wybierać spośród zgłoszeń. Na koniec dodał, że osoby aktywnie uczestniczące w warsztatach mogą zostać zaproszone na staż w redakcji. Której? To nie zostało doprecyzowane, natomiast powstało wrażenie, że chodzi o redakcje, w których pracują prowadzący warsztaty.
Informacja o zakwalifikowaniu się do projektu przyszła następnego dnia. Do maila z gratulacjami załączona była lista wykładowców, na której znalazły się nazwiska prawicowych dziennikarzy z Samuelem Pereirą na czele, kilka osób w przeszłości związanych ze służbami mundurowymi czy polityką (np. Adam Hofman), a także ekonomiści i prawnicy.
Jeszcze przed sesją listę prowadzących przeanalizował portal OKO.press.
Sesja pierwsza
Zajęcia zaplanowano przy ul. Zielnej w Warszawie, w budynku, w którym siedzibę ma "Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej". W styczniowy sobotni poranek zebrało się tam około czterdzieściorga młodych ludzi. Część z tych, z którymi miałem okazję porozmawiać, to osoby z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Studenci części kierunków tej uczelni, w tym związanych z mediami i dziennikarstwem, otrzymali zaproszenie z linkiem do rejestracji. Ja jako student Collegium Civitas takiego zaproszenia nie otrzymałem.
Przed rozpoczęciem wykładów słuchacze musieli przejść krótką rejestrację i podpisać się na czymś w rodzaju listy obecności. Potem otrzymali torby z logo MAWD, w których były długopisy, notes i termos, ale tym razem z logo Instytutu Ossendowskiego. W torbie znalazła się również biografia jego patrona.
Wszystkie wykłady odbywały się w tej samej, nowoczesnej, choć niewielkiej sali. Za prowadzącymi widać było logotypy Instytutu Ossendowskiego i MAWD. Był też flipchart i projektor. Na środku ulokowany był operator z dwoma kamerami - jedną skierowaną na mówcę, drugą na duży ekran projekcyjny.
Pierwszy wykład zaczął się kilkanaście minut przed czasem. Na początek głos zabrał Piotr Nisztor, który we wstępie mówił o sile i wpływie redakcji informacyjnych. Przywołał przykład agencji Reuters, którą określił mianem jednej z najbardziej renomowanych i posiadających największy autorytet. - Agencja, która kilka lat temu miała poważne problemy finansowe. Podpisała umowę z rosyjską agencją informacyjną TASS. I co się okazało - że dzięki tej współpracy widmo bankructwa zostało zlikwidowane, agencja Reuters zaczęła się rozwijać dzięki właśnie rosyjskim pieniądzom. A jak to się przerzuciło na to, co stało się po 24 lutego ubiegłego roku - otóż tak, że zaczęły się pojawiać w Reutersie informacje, no, nie o wojnie, tylko o operacji specjalnej na Ukrainie. I to zaczęło być kolportowane w innych mediach. Takich sytuacji w Reutersie było dużo, dużo więcej - stwierdził Nisztor.
I tu kilka szczegółów: o problemach finansowych agencji Reuters media brytyjskie donosiły w 2012 roku, tymczasem umowa z TASS została podpisana w roku 2020 i dotyczyła umieszczania rosyjskich depesz w serwisie Reuters Connect, który jest - jak podkreśla sama agencja - odrębny wobec jej głównej redakcji i oferuje usługę w postaci dostępu do informacji z ponad 90 źródeł, nieedytowanych i nieredagowanych przez dziennikarzy Reutersa. Agencja rzeczywiście chwaliła się podpisaniem umowy z TASS niespełna trzy lata temu, mówiąc o "cennym partnerstwie". Prawie miesiąc po rosyjskiej inwazji na Ukrainę "Politico" napisało o poważnych wątpliwościach dziennikarzy Reutersa wobec utrzymywania tej umowy. Trzy dni później agencja ogłosiła jej zerwanie. Jedna z depesz agencji z 24 lutego 2022 roku rozpoczyna się słowami: "Siły ukraińskie w czwartek walczą z rosyjskimi najeźdźcami z trzech stron, po tym jak Moskwa przeprowadziła największy atak na europejski kraj od II wojny światowej, zmuszając dziesiątki tysięcy ludzi do opuszczenia domów. Po tym jak prezydent Władimir Putin w nadanym przed świtem wystąpieniu telewizyjnym wypowiedział wojnę, w stolicy i innych miejscach kraju przez cały dzień słychać strzały i wybuchy, co najmniej 70 osób zginęło".
Redaktor tropi dezinformację na mailu
Tematem pierwszego wykładu była dezinformacja jako powszechny problem XXI w. Głos zabrał Cezary Bielakowski, który zaczął od tego, że jego występ nie ma być reklamą Polskiej Agencji Prasowej, której jest redaktorem naczelnym. Zaraz potem dodał, że w Polsce nie ma mediów, które nie korzystają z ich depesz. Potem zapowiadał, o czym będzie mówił i obiecywał analizę na przykładach. Bielakowski wyglądał na zestresowanego, robił długie przerwy. Nie korzystał z projektora, choć zerkał do laptopa, często po to, by cytować depesze PAP.
- Ten, kto kontroluje media, kontroluje źródła przekazu, kontroluje władzę. Można iść dalej - nie tylko kontroluje, ale i realnie władzę posiada - mówił naczelny PAP. Po czym wskazał pierwsze niebezpieczne miejsce, w którym możemy natknąć się na dezinformację - Twitter. - Staram się nie nadużywać i nie ponieść temu śledzeniu Twittera, stał się on taką wieżą Babel […], wolę słuchać książki, bo jestem audiobookowcem, niż dawać się manipulować i dezinformować - przekonywał.
Pierwszym z obiecanych przykładów, który podał Bielakowski, był mail, którego dostał w maju 2022. - Na skrzynkę służbową, oficjalną, wpadł mail w postaci donosu obywatelskiego z adresu taxinewspolska@gmail.com. W temacie słowo ROZKAZ i załącznik - relacjonował. Bielakowski przyznał, że choć nie znał adresu, z którego otrzymał wiadomość, co więcej - adres ten od początku wydał mu się "bardzo dziwny", otworzył dołączony do wiadomości załącznik. Opowiadał, że w owym "rozkazie" była mowa o przygotowaniu do wysłania polskich wojsk do Ukrainy, a cały dokument miał być stylizowany na oficjalne pismo. Naczelny PAP przeczytał na głos treść dokumentu, oceniając, że jest on nieporadnie przygotowany. Czuwający nad wydarzeniem Piotr Nisztor puścił dokument w obieg.
Bielakowski przyznał, że postanowił się trochę "pobawić się tym tematem" i posprawdzać tę sprawę, mając świadomość, że to fałszywka. Wrzucił więc w wyszukiwarkę frazę "taxinews Polska" i w wynikach dostał - jak relacjonował - stronę i konto na Facebooku "organizacji, stowarzyszenia Taxinews, prawdziwego, absolutnie wiarygodnego stowarzyszenia, które na koncie na Facebooku ma ponad dwustu użytkowników". Opisując działalność serwisu i fanpage’a, stwierdził, że jest to miejsce, w którym taksówkarze prowadzą kronikę swojej pracy, lobbują przeciwko aplikacjom przewozowym zatrudniającym Ukraińców czy Gruzinów, a także opisują m.in. "serię gwałtów w taksówkach na kobietach, dokonanych przez cudzoziemców". Podsumowując swoje dochodzenie, stwierdził, że ktoś, kto wysłał tego maila, próbował się podszyć pod wiarygodnego nadawcę, bo taksówkarze od dawna mieli na pieńku z władzą.
Jak dodał, o mailu powiadomił "odpowiednie służby", ale nie zna dalszego ciągu sprawy. A wspomniany "rozkaz" znalazł potem na Twitterze, gdzie - jak mówił - "nie przyjął się", a także w rosyjskich mediach, a konkretnie w propagandowej "Komsomolskiej Prawdzie". Przeszedł za to do konkluzji, że dziś w Polsce nie trzeba czytać tekstów pisanych cyrylicą, by zetknąć się z rosyjską dezinformacją. - Wystarczyło włączyć kilka dni temu Radio Zet. Na pytanie Bogdana Rymanowskiego, czy rząd PiS myślał o rozbiorze Ukrainy, Radosław Sikorski reprezentujący jak wiadomo Platformę Obywatelską, były minister spraw zagranicznych, podkreślę, odpowiedział, cytuję: "myślę, że miał moment zawahania - ten PiS - w pierwszych 10 dniach wojny, gdy wszyscy nie wiedzieliśmy, jak ona pójdzie, że może Ukraina upadnie. Gdyby nie bohaterstwo Zełeńskiego, pomoc Zachodu, to różnie mogło by być". No, nie chcę powiedzieć, że to jest element tej rozpoczętej w maju albo i wcześniej operacji dezinformującej, którą stworzyli Rosjanie […], ale taka wypowiedź się w taką logikę wpisuje wprost - stwierdził Bielakowski. Powoływał się przy tym na słowa Stanisława Żaryna, pełnomocnika rządu ds. bezpieczeństwa przestrzeni informacyjnej RP, pochodzące z depeszy PAP.
Wspomniane tu słowa Sikorskiego wywołały szerokie kontrowersje. Skrytykował je premier Mateusz Morawiecki, odciął się od nich również Borys Budka z PO. O zbieżności z rosyjską narracją pisali też dziennikarze m.in. Defence 24 czy Wirtualnej Polski. Sam Sikorski zachęcał wszystkich do wysłuchania całości wywiadu, który - jak twierdził - poruszał szeroko znacznie więcej tematów.
W dalszej części wystąpienia redaktor naczelny PAP mówił o przykładach rosyjskiej dezinformacji w przeszłości. Wspomniał o operacji Trust z lat 20. XX wieku, wspominał Władimira Wołkowa, który sformułował jedną z wielu definicji dezinformacji. Fragment jego książki Bielakowski czytał na głos.
Słuchaczki i słuchacze wydawali się znudzeni, część z nich pod koniec już tylko przeglądała telefony. Operator kamery nie wykonał w czasie wykładu żadnego ruchu. Po występie naczelnego PAP zaproszono nas na 15-minutową przerwę kawową.
Cały wykład Cezarego Bielakowskiego, niemontowane nagranie:
Stankowski w zastępstwie
Drugi wykład poprowadził Adrian Stankowski, publicysta "Gazety Polskiej Codziennie" i Telewizji Republika, często występujący w programach TVP w roli eksperta politycznego. Stankowski zastąpił nieobecnego tego dnia Wojciecha Surmacza, prezesa PAP, który miał mówić o sposobach przeciwdziałania dezinformacji. Stankowski miał ze sobą kartki z przykładami dezinformacji w Polskich mediach, a jego wykład miał charakter panelu dyskusyjnego, w którym głos zabierali studenci. Niejednokrotnie sam Stankowski zadawał im pytania.
Prowadzący rozpoczął od wprowadzenia kategorii "hard fejków", czyli oczywistych kłamstw, które "dość łatwo jest zweryfikować". Powołał się na sytuację na polsko-białoruskiej granicy. - Tutaj chciałem przypomnieć o szturmie na Polską granicę od strony Białorusi, szturmie z użyciem ludzi zwiezionych tam przez Łukaszenkę, a tak naprawdę Putina. Zamiar był dosyć prosty, chodziło o to, żeby zalać Polskę masą imigrantów, wśród których byli, wiemy to już na pewno, ludzie wyszkoleni w działaniach terrorystycznych. Wyszkoleni w działaniach, które mogłyby nam zrobić krzywdę. Odwrócenie sympatii Polaków od autentycznych uchodźców - mówił.
- Każdy z was pewnie słyszał o Ibrahimie, który sześć dni w Bugu pływał. Przepraszam bardzo, jeśli ktoś ma więcej niż dwie szare komórki w mózgu, to wie, że to jest niemożliwe. W zimnym Bugu po 15 minutach można umrzeć. Relacjonuje to mieszkanka Hajnówki, przez którą Bug nie przepływa i to jest jedna wielka bzdura - mówił, dodając, że chodzi o materiał w TVN.
W listopadzie 2021 roku w TVN24 w programie "Czarno na białym" wyemitowano materiał Katarzyny Lazzeri zatytułowany "Podlasie. Granica światów". Po jego emisji do kwestii historii Ibrahima, który przez 6 dni miał płynąć Bugiem, odnosiły się portale: niezalezna.pl, salon24.pl czy tvp.info. Wyjaśnienie dotyczące tej historii zamieszczono na stronie tvn24.pl. Katarzyna Wappa, która opowiedziała dziennikarce tę historię, podtrzymywała w nim, że historia Ibrahima jest prawdziwa, choć została źle zrozumiana - Wappa stwierdziła, że użyła skrótu myślowego, mając na myśli trwającą sześć dni podróż wzdłuż rzeki. Co ciekawe, sama stacja podkreśliła, że o historii Ibrahima nie ma mowy w wyemitowanym na antenie TVN24 reportażu. Wappa mówi o niej w dodatkowej, osobnej rozmowie, dostępnej tylko w serwisie internetowym TVN24 GO. Sam reportaż Lazzeri został nagrodzony w kilku konkursach, w tym World Media Festivals w Hamburgu czy Cannes Corporate Media & TV Awards.
Stankowski skomentował również - pozostając w kategorii "hard fejków" - materiał OKO.press o "rzucie ciężarną Kongijką przez płot". - Spróbujcie to wykonać, wyrzucić kogoś przez płot. Kompletny idiotyzm - wątpił Stankowski. Chodzi o materiał OKO.press, w którym Krzysztof Boczek rozmawiał z Judith, Kongijką opowiadającą o wielokrotnym wypychaniu przez polskich pograniczników do Białorusi. Kobieta relacjonowała, jak będąc w ciąży, została przerzucona przez strażników granicznych ponad płotem "jak worek ze śmieciami". Stankowski przywoływał również słowa, które miała - według niego - wypowiedzieć była już zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich dr Hanna Machińska. Jak stwierdził, mówiła ona, że "jak tylko śniegi zelżeją, to się ukażą doły z trupami". - Takie słowa padły, chyba za to pani dr Machińska pożegnała się z urzędem, prof. Wiącek chyba tego już nie zdzierżył - komentował Stankowski.
Hanna Machińska wielokrotnie odwiedzała teren przygraniczny, postulowała zaprzestanie tzw. push-backów, czyli przepychania czy wywożenia uchodźców na stronę białoruską, a także apelowała o pomoc dla koczujących w lasach ludzi. Zaś RPO prof. Marcin Wiącek w rozmowie z "Rzeczpospolitą" wskazywał na zgoła inne powody zakończenia współpracy z dr Machińską.
Stankowski komentował przede wszystkim materiały publikowane przez Onet czy TVN. Wspomniał np. o reportażu "Siła kłamstwa" Piotra Świerczka z TVN24. - Dlaczego media uznawane za wiodące (…), nagle ryzykują całą swoją reputację, i to ryzykują w dwóch sprawach. Po pierwsze w kwestii agresji Władimira Putina i po drugie w kwestii Smoleńska. To jest też taki temat, w którym na twardo podają nieprawdziwe fakty. Na twardo ostatnio ten reportaż "Siła kłamstwa", nota bene [śmiech], gdzie komisja posmoleńska wylicytowała czterdzieści parę okoliczności, co do których po prostu podano nieprawdę w tym reportażu, co też łatwo sprawdzić. Nie wiem, czy pamiętacie, państwo, ten reportaż, tam chodziło o to, że podkomisja ukryła jakiś tam raport. A podkomisja mówi, że jak ukryła, skoro on jest tam na stronie pięćdziesiątej któreś, już nie pamiętam której, w raporcie. Raport jest publicznie na stronach powieszony i można to sprawdzić - twierdził Stankowski, zadając uczestnikom pytanie: "Dlaczego jest tak, że używa się takiej metody, że się kłamie na wprost?".
Dodajmy, że reportaż "Siła kłamstwa", za który Piotr Świerczek otrzymał nagrodę Grand Press, pokazuje materiały, które kierowana przez Antoniego Macierewicza podkomisja smoleńska zamówiła i otrzymała, a których nie ujawniła i nie wykorzystała w raporcie podsumowującym jej pracę, a które poddawały w wątpliwość albo wprost wykluczały tezę o zamachu w Smoleńsku w 2010 roku. Zbadanie reportażu zapowiedziała Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, do której zwrócił się w tej sprawie sam Macierewicz. KRRiT ma sprawdzić, czy TVN24, emitując materiał Świerczka, naruszyła warunki koncesji. Wiele redakcji medialnych, w tym tokfm.pl, w ramach solidarności zdecydowało się zamieścić udostępniony bezpłatnie przez TVN materiał w swoich serwisach.
Stankowski stwierdził, że rok 2022 dostarczył "nieprawdopodobnych rzeczy w mediach" i wziął na tapet informację z Onet.pl ze stycznia, czyli jeszcze sprzed rosyjskiej inwazji na Ukrainę. Zacytowany przez niego fragment brzmi: "Władimir Putin jest wielkim pasjonatem sportu. Jeździ konno, gra w hokeja, ma czarne pasy sztuk walki. W 2013 otrzymał mistrzowski, dziewiąty dan, w koreańskim stylu walki taekwondo. Dla porównania Chuck Norris ma ósmy dan". - Z dzisiejszej perspektywy to się wydaje niewiarygodne, że w polskich mediach taki komunikat mógł zostać wystosowany. Nie mówi się, że Putin, jak rozmawia, trzyma się stołu. Ja kiedyś poznałem chorążego Chrabąszcza, który udusił Putina. Na zawodach w Warszawie poprzez duszenie i ippon wygrał z Władimirem Putinem. (…) Pokazuje się nam Władimira Putina jako skrzyżowanie Chucka Norrisa i Bruce’a Lee, jako postać wszechmocną. Były też takie materiały, że on jest bardzo seksowny. Kobiety podobno, nie znam się na męskiej urodzie, może panie się wypowiedzą, ale była też taka fala różnych materiałów - mówił Stankowski.
Tekst, o którym mowa, wywołał krytykę dziennikarzy mediów prawicowych oraz polityków PiS. Już po publikacji został zmieniony jego tytuł i lead - dodano, że Władimir Putin używa sportu do ocieplania swojego wizerunku. Redakcja Onetu nie skomentowała tej sytuacji.
Inny przykład, który w kontekście "soft fejków" przywołał Stankowski, to wypowiedź Włodzimierza Cimoszewicza dla dziennika "Fakt". W styczniu 2022 roku komentował on budowę płotu na granicy polsko-białoruskiej. Stankowski cytował fragmenty jego wypowiedzi: "Sprowadziłem się tu w poszukiwaniu spokoju, a zamiast żubrów i jeleni muszę oglądać warczące żelastwo. (…) najcenniejszy fragment przyrody w Europie. Z rozkazu PiS-u będzie dewastowany. To barbarzyństwo". Co ważne, prowadzący czytał te słowa z emfazą, w której dało się wyczuć ironię, a samego Włodzimierza Cimoszewicza określał mianem "ekologa" i "bardzo wrażliwego człowieka, który zajmował bardzo ważne stanowiska już w PRL-u i wtedy jego wrażliwość nie była poruszona tym, że Służba Bezpieczeństwa państwa, które on wspierał, potrafiła zabijać". Stankowski podkreślał, że po tej wypowiedzi na Cimoszewicza wylała się fala krytycznych komentarzy internautów, którzy wypomnieli mu zdjęcie z zastrzelonym żubrem.
Doniesienia w tej sprawie rzeczywiście pojawiały się w prawicowych mediach, które powoływały się na zdjęcie zamieszczone przez twitterowe konto Bot Druga Kadencja (@JanuszKowalsk11). Zdjęcie owo pochodzi z 2004 roku, kiedy to Polskę odwiedził król Hiszpanii Juan Carlos, który w czasie zorganizowanego dla niego polowania ustrzelił żubra. Cimoszewicz towarzyszył mu wówczas jako minister spraw zagranicznych, zaś ustrzelony żubr został upolowany w ramach "odstrzału redukcyjnego". "Co roku wyznaczana jest pula żubrów do likwidacji, bo według leśników zbyt duże ich zagęszczenie zagrażałoby całemu stadu. Myśliwy może wykupić prawo do takiej "redukcji" i ustrzelić wyznaczonego osobnika" - pisała wówczas "Gazeta Wyborcza".
- To jest cała taka opowieść ekologiczna, w której matka natura ma siedzibę w Moskwie - kontynuował Stankowski, wywołując nazwisko Grety Thunberg, szwedzkiej aktywistki klimatycznej. - Ostatnio dopiero dziennikarz ośmielił się zadać jej pytanie, dlaczego ona tylko Niemców i inne kraje Zachodu krytykuje, że oni tak kopcą i w ogóle. A nigdy nie krytykuje Rosji. Jak rozumiem, rosyjskie czołgi nie wydzielają dwutlenku węgla i w ogóle są ekologiczne - ironizował, sugerując rzekome powiązania Szwedki z Kremlem.
Co ciekawe, już w lipcu ubiegłego roku portal demagog.org sklasyfikował doniesienia o finansowaniu Thunberg przez rosyjskie MSZ jako fake newsa. Wskazywał przy tym na jego prawdopodobne rosyjskie pochodzenie.
Dalej Adrian Stankowski opowiadał o pojęciu "rodzicielstwa międzygatunkowego", które znalazł w wywiadzie Doroty Wodeckiej z prof. Zbigniewem Mikołejką dla "Gazety Wyborczej" z 5 stycznia 2023 roku. Cytował fragment wywiadu, w którym mowa jest o zmieniającym się modelu rodziny. I w którym pada pytanie właśnie o "rodzicielstwo międzygatunkowe, które wybiera gros młodych ludzi". Stankowski poprosił słuchaczy o rozszyfrowanie tego pojęcia - kilka osób stwierdziło, że rozumieją to jako posiadanie zwierzęcia. - Oby tak było - komentował prowadzący. Stwierdził, że jak czyta o "rodzicielstwie międzygatunkowym" to ma ochotę wyrzucić taką gazetę. Zastanawiał się, po co podnosi się taką kwestię i dlaczego "tak szokującymi słowami". W tym kontekście przywołał postać Jerzego Urbana. - Często szokował, przesuwając granicę debaty publicznej (…) i też był takim kontrapunktem. Przy nim wielu koryfeuszy dziennikarstwa w tych żółto-niebieskich stacjach, no można było całkiem przyzwoitych. Wydawało się, że oni są zupełnie normalni. I teraz pan profesor Mikołejko mówi o rodzicielstwie międzygatunkowym, no to wszyscy, którzy domagają się zmian w związku z tymi niekończącymi się literkami, tego LGBT, Q i tam plus, wydają się zupełnie normalni - mówił. I dodał, że "można wyobrazić sobie związek uczuciowy z drzewem, sosną, odkurzaczem". - Manipulacja polega na tym, co w ogóle można powiedzieć w mediach - podsumował.
A co we wspomnianym wywiadzie na pytanie o "rodzicielstwo międzygatunkowe" odpowiedział Zbigniew Mikołejko? "Ten rodzaj rodzicielstwa jest potrzebą nie tylko młodych ludzi. Małżeństwa, których dzieci poszły w świat, też mają zwierzęta. Ja wprawdzie nie mam dzieci (nie zdecydowaliśmy się na nie z powodu niezwykle trudnych warunków materialnych i mieszkaniowych), ale nie wyobrażam sobie świata wyłącznie człowieczego. Wsobnego, który jest pozbawiony potrzebnej nam dzikości czy - tak raczej powinienem powiedzieć - naturalności. Więc te zwierzęta "odrabiają" za nas tę dzikość czy naturalność, a więc pewną swobodę istnienia, na którą nie potrafimy czy też nie możemy zdobyć się w kontaktach z innymi ludźmi. I łagodzą czy też umniejszają naszą często trudną, bolesną samotność w społecznym świecie, który Jean-Paul Sartre nie bez przyczyny podsumował aforyzmem, że "inni to piekło".
Cały wykład Adriana Stankowskiego, nagranie bez montażu:
W czasie przerwy obiadowej wykład Stankowskiego był szeroko komentowany, w większości pozytywnie - w przeciwieństwie do wystąpienia Cezarego Bielakowskiego. Gdy wykładowcy jedli razem z uczestnikami, dyskutując o zajęciach, jeden ze słuchaczy powiedział naczelnemu PAP prosto w oczy, że się "zanudził" na jego wykładzie. A w moją stronę rzucił, że "trzeba z nimi gadać, bo mogą załatwić pracę".
Po kilku minutach do sali wszedł szef TVP Info. Piotr Nisztor przywitał się z nim, po czym pochwalił Pereirę: "Samuel przygotował prezentację".
Pereira na Twitterze
Samuel Pereira prowadził wykład o "dezinformacji w social mediach". Zaczął od tego, że dezinformacja w internecie jest jednym z największych wyzwań dla całej ludzkości. Na pierwszym tego dnia slajdzie zobaczyliśmy mem z Abrahamem Lincolnem i podpisem stylizowanym na cytat: "Podstawowym problemem cytatów w internecie jest to, że bardzo ciężko weryfikować ich autentyczność". Pereira wspomniał, że obrazek z cytatem jest często źródłem informacji dla ludzi, szczególnie starszych. - Słynne są też memy, gdzie pokazuje się aktora porno, który jest gdzieś przedstawiono jako kuzyn jakiegoś ministra, który gdzieś uzyskał stanowisko - mówił Pereira. Redaktor naczelny portalu tvp.info o dezinformacji w mediach społecznościowych mówił bardzo ogólnie, zwracając uwagę, że różni się ona w zależności od typu platformy społecznościowej. Ale nie wchodził w szczegóły - wspomniał np., że na Instagramie kreujemy swój wizerunek, który nie zawsze jest zgodny z rzeczywistością, a Facebook oddziałuje w szczególności na osoby starsze. Wskazał również na różnicę między Twitterem a Facebookiem - jego zdaniem na Twitterze fake newsy są szybciej dementowane, podczas gdy Facebook opiera się na pokazywaniu postów z naszej bańki. Ocenił również, że "najpopularniejszą formą dezinformacji jest reklama".
Co ciekawe, Samuel Pereira przyznał, że w portalu tvp.info jest dział fact checkingowy, ale nie wyjaśnił, na jakiej zasadzie działa czy z jakich narzędzi korzysta. W tym kontekście tłumaczył, że dezinformacja opiera się na informacji w jakiejś części prawdziwej - jako przykład podał zdjęcie powieszonych przez matkę dzieci, które pojawiało się jako rzekoma ilustracja zbrodni wołyńskiej.
Pereira opowiada również o innym zdjęciu - tym, które zainspirowało historyka Jana Tomasza Grossa do napisania (wspólnie z Ireną Grudzińską-Gross) książki "Złote żniwa" z 2011 roku, w której badane jest zjawisko przejmowania przez Polaków majątku Żydów w czasie II wojny światowej. Prowadzący stwierdza, że mimo publikacji przez m.in. "Rzeczpospolitą" tekstów dotyczących tego zdjęcia i - jak mówił - udowadniających, że ludzie na nim widoczni (grupa osób z łopatami, obok mundurowi, przed nimi kości ludzkie) nie są "kopaczami" szukającymi kosztowności wśród zwłok, historycy nie przeprosili za jego wykorzystanie i tłumaczyli, że zdjęcie było tylko symbolem.
Podczas zajęć słuchacze mieli możliwość zadawania pytań. Prowadzący usłyszał więc pytanie o przeprosiny czy sprostowania, które dotyczyły jego działalności. Opowiedział więc o sytuacji związanej z jego wypowiedzią na temat marszałka Senatu Tomasza Grodzkiego. Pereira wskazywał, że zaczęło się od wywiadu, którego Tomasz Grodzki udzielił Wirtualnej Polsce i w którym w pierwszych słowach odnosił się do zarzutów brania łapówek. Marszałek mówił o pieniądzach wziętych w prywatnym, a nie publicznym gabinecie. - Później rzeczywiście w tym wywiadzie trochę z tej wypowiedzi przeszedł, że on nie wziął łapówki, ale ta pierwsza odpowiedź była, że to nie było w szpitalu publicznym tylko prywatnym. I ja w komentarzu do tego skomentowałem, że rzeczywiście to duża różnica, kiedy ktoś bierze łapówkę w szpitalu publicznym albo prywatnym. Pan marszałek poczuł się urażony, wytoczył najcięższe działa, artykuł 212 Kodeksu karnego, za który można trafić do więzienia. I wytoczył to, że on w tym wywiadzie później powiedział, że żadnej łapówki nie wziął - relacjonował Pereira. I, jak mówił, na drodze mediacji zdecydował się napisać, że wyraża ubolewanie. - Ta reakcja, czyli to, jak zostało opisane to ubolewanie, do którego sąd mnie przymusił, była dużo szersza niż sam twit. Nie mam o to pretensji, stało się, jak się stało. Ale znowu - kiedy mówimy o tym czy jakimkolwiek innym przykładzie, to mówimy o szkodzie, żeby ją naprawić. Może to jest moje subiektywne wrażenie, że jakikolwiek błąd, który zostanie popełniony ze strony TVP, jest dużo mocniej napiętnowany niż błąd jakichkolwiek innych mediów - ubolewał Pereira i dodał, że "nie przyszedł się użalać".
Chodzi o wpis, który Pereira opublikował w mediach społecznościowych w lipcu 2021 roku, a który brzmiał: "Wyrażam ubolewanie, że 20.12.2019 r. opublikowałem na Twitterze wpis, w którym wyraziłem błędną opinię, że marszałek Tomasz Grodzki przyznał się, że przyjął łapówkę w postaci koperty z 2000 zł". Pereira tłumaczył się wówczas, że to, co napisał o Grodzkim, "wynikało ze złego zrozumienia publikacji medialnych". Chodzi o rozmowę w programie - nomen omen - "Tłit" na portalu Wirtualnej Polski. Marek Kacprzak pytał Tomasza Grodzkiego o doniesienia Polskiego Radia Szczecin w sprawie rzekomego przyjmowania łapówek przez marszałka Senatu. "Strona Radia Szczecin, tytuł: Córka pacjenta: tata wręczył profesorowi Tomaszowi Grodzkiemu pieniądze w kopercie. Chodzi o dwa tysiące złotych" - cytował dziennikarz. "Niech pan powie dalej - wręczył w gabinecie prywatnym. Można w gabinecie też pracować dla idei, ale to nie było w szpitalu. Od tego zacznijmy" - stwierdził Grodzki i zapowiedział kroki prawne oraz walkę o dobre imię. Dalej podkreślał, że nigdy nie domagał się od pacjentów pieniędzy i nigdy nie uzależniał jakiejkolwiek operacji od wpłaty na jego rzecz.
Pereira, podobnie jak wcześniej Cezary Bielakowski, odnosił się również do wpisów na Twitterze i publicznych wypowiedzi Radosława Sikorskiego. Stwierdził, że "występ Sikorskiego był bardzo ciężki w skutkach". Komentował twitterowy wpis z września 2022 roku, w którym Sikorski zamieścił zdjęcie skutków wysadzenia gazociągu Nord Stream 2 z dopiskiem "Thank you, USA". Szef TVP.info stwierdził, że tłumaczenie, że to był żart czy opinia, jego zdaniem "nie broni się".
W prezentacji, którą wyświetlił Samuel Pereira, na jednym slajdzie znaleźli się - poza Sikorskim - Roman Giertych, Tomasz Lis i szef rosyjskiej dyplomacji Siergiej Ławrow.
Cały wykład Samuela Pereiry, nagranie niemontowane:
Życzkowski i sprawy lokalne
Znowu chwila na kawę i ciastko, a potem kolejny wykład. Tym razem głos zabrał przedstawiciel mediów lokalnych, redaktor naczelny "Gazety Wrocławskiej" i "Gazety Lubuskiej", należących do wydawnictwa Polska Press - Janusz Życzkowski.
Redaktor mówił o wadze mediów lokalnych. Zaczął od przykładu afery w Gorzowskim WORD-zie, gdzie doszło do naruszeń względem pracownicy ośrodka, która w zamian za świadczenie usług seksualnych szefowi miała mieć przedłużoną umowę o pracę. Życzkowski opisał, że kobieta najpierw zgłosiła naruszenie posłance PO, która nie poinformowała o tym formalnie Urzędu Marszałkowskiego - organu zajmującego się ośrodkiem. W związku z brakiem reakcji polityków, ofiara zdecydowała się pójść z tym do "Gazety Lubuskiej". - Poza mikrofonem, bo o tym nie mówimy, myśmy dostali tę informację wiele tygodni, zanim została przez nas upubliczniona. Nie mieliśmy świadomości, że zrobi się z tego afera na całą Polskę - mówił, ale nie wytłumaczył, co wstrzymywało publikację. - W ciągu kilku tygodniu [od podania tej informacji] udało się doprowadzić do odwołania dyrektora tej jednostki - stwierdzał. Ale ubolewał, że do dziś nie wyciągnięto konsekwencji politycznych. Skarżył się również na traktowanie ze strony władz lokalnych, a mówiąc o dezinformacji w tej sytuacji, wyjaśniał, że chodzi o próbę deprecjonowania redakcji i jej dziennikarzy, w tym poprzez pozwy.
- To wszystko ma również bardzo wymierny kontekst finansowy. Kiedy Polska Press zostało kupione przez Grupę Orlen, a wiecie, Polska Press i gazety to nie są media publiczne i my nie dostajemy pieniędzy z abonamentu. Żeby się utrzymać, musimy mieć reklamodawców, a ważną składową budżetu były np. zlecenia z Urzędu Marszałkowskiego na jakieś ogłoszenia, reklamy. Kiedy "Gazeta Lubuska" zaczęła patrzeć na funkcjonowanie władzy w regionie w sposób, powiedzmy, wymagający (…), firma straciła setki tysięcy złotych na zleceniach z Urzędu Marszałkowskiego. Musieliśmy się z tym pogodzić - mówił Życzkowski.
Ostatnim przykładem i, jak stwierdził prowadzący, "crème de la crème dezinformacji" była "afera rtęciowa". Chodzi o zatrucie Odry w wakacje 2022 roku i próbę zdiagnozowania, co takiego doprowadziło do masowego umierania ryb. Życzkowski zaczął od tego, że strach dotyczący tych wydarzeń został wyeskalowany, a sprawę "wykorzystano do aktów strzelistych i politycznych".
Życzkowski, wspominając wydarzenia z sierpnia 2022 roku, przypominał, że jedna z niemieckich rozgłośni podała informację o wykryciu rtęci w próbkach wody z Odry. - Co zrobiła nasza ulubiona pani marszałek? (…) Pani marszałek rozmawiała z ministrem środowiska i rolnictwa Axelem Vogelem z Brandenburgii, on powiedział jej o tym, (…) że w jednej z próbek rtęć była przekroczona, ale tam pojawiła się informacja, że być może była to jakaś anomalia lokalna. Na bazie ogólnej histerii wokół Odry pani marszałek uznała, że należy podać taką wiadomość, że jest rtęć i jej stężenie jest tak duże, że to jest przyczyną - referował Życzkowski. Dziennikarz uznał, że podanie tej informacji przerwało akcję na Odrze - w tym odławianie śniętych ryb. Jak mówił, przekazanie doniesień o rtęci zwiększyło tylko strach, oraz że na szczęście udało się szybko tę informację wyprostować, przedstawić precyzyjną wiadomość. Wspominał też, że na jednej z konferencji prasowych "tłumacz się nie popisał i zdaje się słowa niemieckiego ministra zostały źle przetłumaczone, co też zostało wykorzystane".
Życzkowski, podsumowując, stwierdził, że w tej sprawie doszło do takiego "rozedrgania i przerysowania, że dezinformacja osiągnęła apogeum". - Wszyscy zrozumieli, czym ona w istocie jest. Że w celu korzyści politycznej, np. wykazania, że ci, którzy rządzą, popełnili błędy, nie można posunąć się za daleko, nie można zagrać poczuciem bezpieczeństwa. Ekologia? Trzeba do tematu podejść uczciwie, tego zabrakło - wyjaśniał. Sugerował, że o postawie marszałek Elżbiety Polak wypowiadał się prezes Jarosław Kaczyński, stwierdzając, że "coś zatruwa życie polityczne, taka polityczna rtęć".
Cały wykład Janusza Życzkowskiego, w nagraniu pojawia się krótka przerwa:
Maciejewski i pierwsze ćwiczenie
Ostatni wykładowca, korespondent z Ukrainy i wiceprezes Instytutu Ossendowskiego Jakub Maciejewski został zapowiedziany przez Piotra Nisztora jako "crème de la crème". Jak zauważył sam mówca, miał utrudnione zadanie - w końcu od startu sesji minęło osiem godzin. Na sali została już tylko połowa słuchaczy, czyli jakieś 20 osób.
Od samego początku wykładu dało się poznać, że Maciejewski ma pomysł na wystąpienie i jest do niego przygotowany. Dziennikarz wprowadził i wyjaśniał teorię "białego niedźwiedzia", która ma polegać na wymierzeniu oskarżeń, nawet absurdalnych, które dementowane przez oskarżaną stronę, wywołują w odbiorcach poczucie niepewności. - Jak wchodziłem tutaj, podczas poprzedniego wykładu, wcale a wcale nie widziałem u pana w żółtej bluzie erotycznych zdjęć, które przeglądał na telefonie. Nie widziałem. Nie było wcale dziewczyn w tajlandzkim bikini, czarnowłosych, trochę skośnookich. Nie było. Nie było, możecie go nawet poprosić o historię przeglądania. Zajrzyjcie, nie było, ale myślę, że może nie pokazać - mówił, obrazując, o jaką narrację i jaki efekt mu chodzi.
Dalej omówił szeroko przykład fake newsa wymyślonego przez Związek Radziecki, który postanowił przypisać USA stworzenie wirusa HIV. Operacja "Denver", bo o niej mowa, miała uderzyć w głównego przeciwnika, czyli w Amerykę. - Łatwo było na niewiedzy, strachu i niepewności zbudować jakieś wyjaśnienie. Zobaczcie, że to jest coś podobnego, co działo się w przypadku COVID - tłumaczył.
Na zajęciach padł także pierwszy tego dnia adres strony do walki z dezinformacją - euvsdisinfo.eu. To portal, który powstał w 2015 i jest prowadzony przez Europejskie Służby Działań Zewnętrznych (ESDZ) w celu odpowiadania na rosyjską dezinformację. Prowadzący wyjaśnił pokrótce, jak to narzędzie działa i jak z niego korzystać.
Na koniec Maciejewski zadał ćwiczenie warsztatowe. Z pomocą wspomnianego już portalu słuchacze mieli spróbować zweryfikować, jak doszło do powstania i rozprzestrzenienia się fake newsa. Wśród tematów były m.in. teorie antyszczepionkowe i rozbiór Ukrainy przez Polskę. Należało podać pierwszą wzmiankę w mediach, moment przejścia dezinformacji do mainstreamu oraz najgłośniejsze wydarzenie z nią związane.
Cały wykład Jakuba Maciejewskiego, w nagraniu pojawia się przerwa - w czasie, gdy słuchacze pracowali nad zadanym ćwiczeniem:
Kolejny zjazd odbędzie się 18 lutego. W sumie akademia ma składać się z sześciu sesji.
-
"Wara od mojej ręki i portfela". Dlaczego 36 proc. młodych mężczyzn ruszyło za Konfederacją?
-
Putin znów grozi bronią jądrową. Jak odpowie NATO? Gen. Bieniek wskazuje: To na pewno rzecz, która będzie rozpatrywana
-
Przywódca zbrodniczego reżimu był "przydatny" Janowi Pawłowi II. W tle "sponsoring" Kościoła
-
Katolicka "sekta" w Częstochowie. "Wieczorem wybuchały krzyki dzieci, płacz i odgłosy uderzeń"
-
Ogródek działkowy lekiem na galopujące ceny warzyw i owoców? "Są oferty i za 150 tys. albo 200 tys. złotych"
- Nowy tydzień przyniesie zdecydowaną zmianę pogody. "Będziemy musieli pogodzić się z powrotem zimy"
- Tusk: Jesteś katolikiem? To nie możesz głosować na PiS czy Konfederację
- Frekwencja może przesądzić o wyniku wyborów. "Do urn częściej chodzą starsi niż młodsi"
- Rosja ma rozmieścić taktyczną broń jądrową na Białorusi. Putin porozumiał się z Łukaszenką
- Watykan aktualizuje ważne procedury. Chodzi o pedofilię w Kościele katolickim