Rodzice nie zgodzili się na dzieci z autyzmem w klasie. "Będę siedział w domu, bo nikt mnie nie chce?"

Do bulwersującej sytuacji doszło w jednej ze szkół niepublicznych na warszawskim Bemowie. Do jednej z klas miało dołączyć dwoje dzieci ze spektrum autyzmu. Pozostali rodzice zdecydowanie się sprzeciwili.

8-letni Karol jest chłopcem ze spektrum autyzmu. Bardzo dobrze się rozwija, ma ponadprzeciętne uzdolnienia matematyczne. Nie jest agresywny, ani głośny. Jak mówi Katarzyna Lefanowicz, mama chłopca, spektrum polega m.in. na tym, że bardzo trudno nawiązuje relacje. - Nie zaprosi innego dziecka do zabawy, ale raczej usiądzie w kąciku i sam będzie się bawił - wyjaśnia .

I dodaje, że w szkole na Bemowie - szkole Gaudeamus - nie było z nim problemów. Bardzo lubił tam chodzić. W świetlicy i w trakcie posiłków przebywał, tak jak rówieśnicy, z innymi dziećmi, z innych grup.

Chłopiec był uczniem jednej z dwóch klas pierwszych - jego klasa była klasą terapeutyczną. Było w niej początkowo siedmioro dzieci, wszystkie z orzeczeniami o niepełnosprawności. W ciągu roku część uczniów odeszła, m.in. ze względu na zmianę miejsca zamieszkania. W czerwcu było troje uczniów. - I mieliśmy zapewnienie pani dyrektor, że ta klasa będzie dalej działać. Ale z końcem roku okazało się, że jeszcze jedna osoba rezygnuje i został tylko mój Karolek i Amelka. Wtedy pojawiła się propozycja, że oboje zostaną dołączeni do tej drugiej klasy, oczywiście razem z dodatkowym nauczycielem wspomagającym - opowiada Katarzyna Lefanowicz. 

Już po zakończeniu roku szkolnego zorganizowano wspólne spotkanie dla rodziców z obu oddziałów. Oprócz mam i ojców były na nim dyrektorka szkoły, jej zastępczyni i szkolna pedagog (rodzice myśleli, że to psycholog). Psychologa nie było, nie miał też wpływu ani na przebieg, ani na sposób organizacji tego spotkania - Spotkanie trwało dwie godziny. To był lincz na nas, matkach dzieci ze spektrum autyzmu. Pozostali rodzice stawili wielki opór, bez ogródek wykrzyczeli nam, że nie chcą naszych dzieci - słyszymy od mam Karola i Amelki, pani Katarzyny i pani Magdy.

- Usłyszałyśmy, że ci rodzice nie życzą sobie, aby ta dwójka dzieci z orzeczeniami o niepełnosprawności była w ich klasie, że to zaniży poziom. Jeden z panów stwierdził, że jeśli nasze dzieci do klasy dołączą, on natychmiast zabiera swoje z tej szkoły - opowiada pani Katarzyna. I dodaje, że do rodziców nie trafiały żadne argumenty.

"Płacę i wymagam"

Matki usłyszały, że ich antagoniści płacą i wymagają, by było tak, jak chce większość. - Jedna z matek stwierdziła, że "gdyby chciała dać swoje dziecko do klasy integracyjnej, to by dała". Inna krzyczała, że mówi w imieniu wszystkich 15 rodziców. Nie ukrywam, że nas wbiło w fotel. Byłyśmy w szoku - dodaje nasza rozmówczyni.

Pani Katarzyna próbowała tłumaczyć, że dzieci nie są agresywne, nie sprawiają problemów, chcą się normalnie uczyć. Argumentowała, że skorzystają na tym pozostali uczniowie, bo będą się uczyć w ten sposób tolerancji, empatii, wrażliwości.

Źle zorganizowane spotkanie?

Sytuacja była o tyle niepokojąca, że tak naprawdę, w myśl prawa, nikt rodziców nie musiał pytać o zdanie. - Nasze dzieci mogły zostać dołączone do tej klasy i tyle - mówi mama. W 2012 roku Polska podpisała Konwencję o Prawach Osób Niepełnosprawnych, zobowiązując się tym samym m.in. do zapewnienia dzieciom tzw. edukacji włączającej.

- To prawda, nie ma obowiązku pytania rodziców, czy ich dzieci mogą się uczyć z innymi dziećmi, czy też nie - potwierdza dr Agnieszka Dudzińska z Instytutu Studiów Politycznych, ekspert Centrum Badań nad Niepełnosprawnością.

Czytaj też: "Czy pan do kościoła też wchodzi w czapce? Tak potraktowano osoby autystyczne w Sejmie" [LIST]

Jak dodaje, to nie pierwsza taka sytuacja, z którą się spotyka. Zwłaszcza w szkołach niepublicznych, w których tak naprawdę "rządzą" rodzice.Inaczej sytuacja wygląda w szkołach publicznych.

- Tam rodzic ma większe możliwości dochodzenia swoich racji i stawania w obronie własnego dziecka - wyjaśnia dr Dudzińska.

- Absolutnie nie ma przepisów, które obligowałyby dyrektora do pytania rodziców, czy zgadzają się na to, by niepełnosprawny Tomek czy Ania mogli dołączyć do danej klasy - mówi Sylwia Mądra, mama Janka ze spektrum autyzmu, która społecznie działa w inicjatywie "Chcemy całego życia".

Jak dodaje, w tej konkretnej sytuacji jest jeszcze inny problem – dyrektor, organizując takie spotkanie, ujawnia dane wrażliwe o dzieciach, a nie wolno mu tego robić. - Najpierw powinien porozmawiać z rodzicami dwójki dzieci ze spektrum autyzmu i zapytać ich, czy zgadzają się na spotkanie z pozostałymi rodzicami oraz na ujawnienie informacji o swoich pociechach - dodaje Sylwia Mądra.

Agresja i dyskryminacja

Mamy opowiadają, że na spotkaniu przedstawicielki szkoły nie były w stanie przeciwstawić się agresji i dyskryminującym wypowiedziom innych rodziców. Nikt tego w odpowiednim momencie nie przerwał, a spirala agresji z każdą minutą się rozkręcała.

- Odniosłam wrażenie, że ci rodzice boją się, że ich dzieci zarażą się niepełnosprawność i przestaną mówić, pisać, liczyć. W ogóle nie rozumieli, że obecność dzieci niepełnosprawnych w klasie może być wartością dodaną. Byli kategorycznie na "nie” - mówi Magdalena Przybysz, mama Amelki. 

"Czy już zawsze będę miał wakacje?"

Ostatecznie Karolek i Amelka pójdą od września do innych szkół. - Mojemu dziecku nie było łatwo zrozumieć, dlaczego tak jest. Zapytał mnie wprost, czy już zawsze będzie mieć wakacje i będzie siedzieć w domu, bo nikt go nie chce. Jak to usłyszałam, ścięło mnie z nóg. W takiej sytuacji trudno nawet opanować łzy - mówi Katarzyna Lefanowicz.

Próbowaliśmy dodzwonić się do szkoły, ale nikt nie odpowiada. Wysłaliśmy więc pytania do szkoły mailem, ale i tu nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Wiemy jedynie, że zakończono współpracę z dotychczasową panią dyrektor.

"Jest mi wstyd"

Udało nam się natomiast porozmawiać z jedną z mam, która była w grupie rodziców przeciwnych przyjęciu uczniów ze spektrum autyzmu.

- Nie ukrywam, że jest mi wstyd. Powiedziałam to tym dwóm mamom. Niestety, na tym spotkaniu nie stanęłam po ich stronie, choć bardzo tego żałuję. Wydaje mi się, że zadziałałam pod presją grupy. Klasyczna psychologia grupy - mówi pani Monika. - Już po zebraniu rozesłałam maila do pozostałych rodziców. Napisałam, że zachowaliśmy się niewłaściwie, że nie powinniśmy być przeciwko tym dzieciom.

Pozytywnie odpowiedziały na to jeszcze trzy osoby - dodaje. Nasza rozmówczyni liczy na to, że ten błąd da się jeszcze naprawić i dzieci będą mogły wrócić. - Na razie nie ma nowego dyrektora, ma być pod koniec sierpnia. Chcemy o tym rozmawiać - dodaje.

Także w jej ocenie spotkanie rodziców zostało niewłaściwie zorganizowane. - Samo przeprowadzenie spotkania pozostawia wiele do życzenia. Największe pretensje mam do pani psycholog (dziś wiemy, że to nie był psycholog, ale pani pedagog - przyp. red.), że nie zareagowała w odpowiednim momencie tak, jak powinien zareagować specjalista i że te dwie mamy musiały tego wszystkiego wysłuchać - mówi pani Monika.

- Wyszło na to, że w XXI wieku, w centrum Warszawy, w Unii Europejskiej, w prywatnej szkole nie można być innym. I to jest przerażające - dodaje mama 8-letniego Karola.

TOK FM PREMIUM