"O świecie i sobie samych" Zygmunta Baumana i Stanisława Obirka [fragment książki]
Naród, państwo, kościół
Zygmunt Bauman: (…) Ale wróćmy na chwilę do początku… Omówiona w wielkim uproszczeniu definicja suwerennej władzy i sugerowane przez nią strategie suwerennego rządzenia przyświecały epoce narodobudownictwa, jaka zaczęła się wkrótce po zgromadzeniu westfalskim, nabierając pędu i intensywności w toku dwóch następnych stuleci – wraz z przesuwaniem się akcentu w pojęciu suwerenności z początkowego jej podmiotu, osoby władcy z Bożej i rodowej łaski, na podmiot nowo powstały czy raczej nowo postulowany zwany „ludem” (the people, le peuple, das Volk), a w toku (w wyniku?) procesu narodobudownictwa przemianowany na „naród”. Rzecz w tym, że narodobudownictwo przebiegało równolegle do konstrukcji nowoczesnego państwa; oba procesy, a także ich ścisły związek wzajemny wynikały z przyjęcia westfalskiej formuły terytorialnej suwerenności za zasadę kierującą stosunkami międzypaństwowymi. By tak można było tę formułę wykorzystać, wystarczyło wymienić w niej religio na natio… „Naród” (nation), jak podaje angielskie wydanie Wikipedii za Anthony Smithem, jednym z największych dziś autorytetów w teorii nowoczesnych narodów, jest tworem o wiele bardziej bezosobowym, abstrakcyjnym i jawnie politycznym niż ethnie, czyli grupa lub wspólnota etniczna, zjednoczona mitem wspólnego pochodzenia, językiem, kulturą; naród to kulturalno-polityczna wspólnota uzyskująca świadomość swej zwartości, jedności i odrębności/szczególności swych interesów. To rozróżnienie terminologiczne, być może ważne z punktu widzenia teorii, nader często jest ignorowane w praktyce. Owo rozróżnienie sprowadza się w ostatecznym rachunku do tego, że „grupa etniczna” jest ciałem wobec polityki i prawa pierwotnym i roszczącym sobie naturalne prawo do ich determinowania, gdy „naród” uznaje zależność swego powstania i trwania od polityki właśnie; w praktyce jednak szanse narodu na realizację swych politycznych ambicji – wybicie się na prawo do terytorialnej suwerenności – rosną, im bardziej zbliża się jego samopostrzeganie i jego postrzeganie przez innych do statusu przedpolitycznego ethnie, zwierzchniego wobec polityki.
Jednak tym, co łączy oba pojmowania narodowej wspólnoty, jest związek obu z państwem suwerennym terytorialnie. Bez względu na to, jak się naturę narodu pojmuje, jasna jest – w świecie rozczłonkowanym na suwerenne terytorialnie państwa – konieczność posiadania przezeń własnego państwa, zdolnego podtrzymać oraz umacniać postulowaną jedność narodu przepisami prawnymi i organami przemocy oraz zabezpieczyć, o ile to możliwe, ciągłość istnienia narodowej wspólnoty. A i państwo potrzebuje narodu nie mniej niż naród państwa: powołanie się na wspólnotę narodową i wspólnotę jej interesów oraz na wynikające stąd powinności patriotyczne dostarczyło nowoczesnemu państwu uzasadnienia legitymności swych żądań obywatelskiej dyscypliny; uzasadnienia pilnie potrzebnego do zapełnienia wakatu wynikłego z uwiądu aureoli bożych pomazańców. Ta wzajemna zależność (kusi, by powiedzieć: „państwo i naród to bracia bliźnięta, mówimy «państwo» a myślimy «naród», mówimy «naród», a myślimy «państwo»”…) znalazła wyraz w pojęciu powszechnym dziś w literaturze anglojęzycznej, a więc i w światowej socjologii: nation-state – naród-państwo, a nie jak w błędnym, acz powszechnym niemal polskim tłumaczeniu „państwo narodowe”. Dwójjednia narodu i państwa to jeden niepodzielny organizm; ani jeden, ani drugi z jego dwóch składników nie mógłby się spełnić bez pomocy drugiego.
A wszak niejednego człowieka (…) aż dziw bierze, gdy się orientuje, że awans ethnie do rangi natio, wybicie się, by tak rzec, ugrupowań etnicznych na suwerenną państwowość (a raczej niektórych tylko, i to niewielu z nich – z grubsza biorąc jednego kandydata na dziesięć, jak sugerował wielki antropolog Ernst Gellner) dokonał się za sprawą konieczności wynikłych z upadku ancien régime’u – wywodzącego prerogatywy państwa z nadania Boga i błogosławieństwa jego ziemskiego reprezentanta, Kościoła…
Wciąż żyjemy w erze postwestfalskiej, liżąc dotąd niezaleczone (być może nieuleczalne) rany, które zasada cuius regio, eius religio zadała i wciąż zadaje ugrupowaniom etnicznym dążącym do integracji bądź walczącym o jej ochronę i utrzymanie. Proces wychodzenia z cieni rzuconych przez „westfalską suwerenność” jest rozciągnięty w czasie i przebiega boleśnie, do tego bynajmniej nie w jednorodny sposób. O ile wiele mocy (finanse, interesy biznesowe, handel informacją, bronią i narkotykami, przestępczość czy terroryzm) zyskało już – w praktyce, jeśli nie w teorii – wolność ignorowania terytorialnych podziałów, o tyle polityka (możność decydowania o tym, jak i po co używa się podobnych mocy) wciąż cierpi z powodu swych terytorialnych ograniczeń. Jaskrawa nieobecność globalnych podmiotów politycznych, zdolnych nadążyć za globalnym już zasięgiem i potencjałem poniektórych mocy oraz odzyskać kontrolę nad nimi, stanowi zapewne najpoważniejszą przeszkodę na nierównej i wyboistej drodze w kierunku „świadomości kosmopolitycznej”, pasującej do nowych, globalnych współzależności między ludźmi.(…)
Stanisław Obirek: To już przeszłość, powiadasz, Zygmuncie, rekonstruując dzieje, krótkie, jak zauważasz, państwa-narodu, pozostawiając w zawieszeniu kwestię tego, czy to dobrze, czy źle. Mnie się wydaje, że paradoksalnie wyczerpanie się tradycyjnej formuły, którą przytoczyłeś, sprawiło, że w chwili obecnej można zaobserwować gorączkowe rekonstrukcje, tym razem wcale nieuwzględniające tak zwanej prawdy historycznej, mitycznych państw-narodów. Twierdzisz też, że „niejednego człowieka (…) aż dziw bierze, gdy się orientuje, że awans ethnie do rangi natio, wybicie się, by tak rzec, ugrupowań etnicznych na suwerenną państwowość dokonały się za sprawą konieczności wynikłych z upadku ancien régime’u – wywodzącego prerogatywy państwa z nadania Boga i błogosławieństwa jego ziemskiego reprezentanta, Kościoła”. Otóż trudno mi się z Tobą zgodzić, muszę wręcz gwałtownie zaprotestować. Nie wydaje mi się bowiem, że to już przeszłość, a zwłaszcza nie dla Polaka (…) który, jak się zdaje, dopiero odkrywa swoje miejsce w świecie jako jedyny i przez Boga wybrany obywatel tego państwa-narodu. Nie brak też apostołów wyznaczających Polsce misję szczególną nawrócenia coraz bardziej bezbożnego świata. Było to bardzo widoczne w czasach, gdy papieżem był Jan Paweł II, który przy każdej okazji polskim biskupom o tej szczególnej roli przedmurza katolickiej Polski przypominał. Naturalnie nie musiał im tego powtarzać, oni sami z siebie są przekonani, że właśnie im Opatrzność wyznaczyła misję ratowania chrześcijańskich korzeni Europy. Jak to wygląda w praktyce, to już sprawa oddzielna i zasługująca na osobny opis.
Mieszkając w Polsce, a zwłaszcza w Warszawie, mam wrażenie, że dożyłem prawdziwych paroksyzmów tego tworu wytworzonego przez romantyczne rojenia. Teraz to już nawet nie przeszłość, ale na naszych oczach tworzona historia staje się materiałem, z którego dzisiejsi twórcy państwa-narodu wycinają kształty im odpowiadające. Coś mi się wydaje, że historia jest najmniej do tego potrzebna, bo tylko komplikuje jasność obrazu, w którym role dobrym i złym zostały przypisane w sposób jednoznaczny bez historycznych dwuznaczności. Pisała o tym w sposób niezwykle trzeźwy przed laty Maria Bobrownicka, slawistka z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przyjaźniła się z Karolem Wojtyłą (była jego rówieśniczką i razem z nim studiowała w Krakowie polonistykę jeszcze przed drugą wojną światową) i miała mu za złe, że jako papież odgrzewa te romantyczne mity (w prywatnych rozmowach ze mną, bo publicznie nawet i ona nie śmiała krytykować „naszego polskiego papieża”), które miały tak złe następstwa dla naszej części Europy. W książce Narkotyk mitu… zwróciła uwagę na destrukcyjne dla całej Słowiańszczyzny konsekwencje przyjęcia wyobrażeń romantycznych: „Negatywne oddziaływanie mitu słowiańskiego na zespół pojęć o narodowej kulturze polegało na zafałszowaniu źródeł i charakteru rodzimej tradycji poszczególnych narodów słowiańskich oraz na jej zubożeniu wskutek odcięcia się od jej niektórych pokładów”. Nie muszę dodawać, jak chętnie do mitu romantycznego odwoływał się Kościół katolicki, interpretując go całkiem po swojemu. Dlatego ma rację Bobrownicka, domagając się nowej wykładni ówczesnych kategorii kulturowych: „Przewrót pojęciowy związany z upadkiem komunizmu i kompromitacją inspirowanych przezeń teorii kultury rodzi gwałtowną potrzebę demitologizacji społecznej świadomości narodów słowiańskich, lecz w pierwszej kolejności demitologizacja ta obejmuje kategorie myślenia politycznego; próba rewizji pojęć w zakresie narodowych kultur znajduje się jeszcze in statu nascendi”. I to jest postulat dziś jeszcze bardziej aktualny niż w połowie lat 90., gdy był formułowany, zważywszy na rozkwit „polityki historycznej” pojętej właśnie w duchu romantycznym czy neoromantycznym. Bobrownicka zwróciła też uwagę na nawrót w krajach postkomunistycznych ideologii nacjonalistycznej, która swój triumf święciła w okresie międzywojennym. W książce Patologie tożsamości narodowej w postkomunistycznych krajach słowiańskich… pisała o powrocie do dyskursu politycznego endecji: „Nie można jednak ukrywać, że obok tych pozytywnych przejawów myśli narodowej szerzył się też infantylny nacjonalizm sarmacki, mający swe źródło zarówno w endeckiej tradycji, jak i we frustracji szukającej kozła ofiarnego niepowodzeń. Krzykliwy w okresie międzywojennym, przytłumiony trochę w czasach sowieckich, podniósł głowę w latach Trzeciej Rzeczpospolitej, orientalizując ją bardziej niż zacofanie gospodarcze. Daje bowiem łatwe odpowiedzi i pewność własnych racji, zwalnia od myślenia, podsuwa czarno-białe schematy i kozła ofiarnego spoza własnego kręgu. Jest jednym z najgroźniejszych zjawisk współczesnego życia społecznego”. Diagnoza Bobrownickiej stała się spełnionym proroctwem pod piórem ideologów tak zwanej Czwartej Rzeczpospolitej, którzy jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa. W sukurs politykom przychodzą księża, dla których ambona jest miejscem popularyzacji bardzo osobliwie rozumianej doktryny kościelnej. Najbardziej wyrazistym jej wyznacznikiem jest katolicko rozumiana polskość – stąd slogan Polak-katolik dziś, jak się wydaje, przeżywa wyjątkowy rozkwit.
„O świecie i sobie samych" ("On the World and Ourselves") to dialog Zygmunta Baumana i Stanisława Obirka. Jej głównym tematem jest wpisanie biografii – odmiennych zarówno ze względu na czas urodzenia (Bauman – 1925, Obirek – 1956), jak i życiowe perypetie – w konteksty historyczne, polityczne, kulturowe, a nawet religijne. To lektura dla każdego zainteresowanego motywacjami kierującymi ludźmi w ich wyborach egzystencjalnych oraz krytyczną refleksją nad płynną nowoczesnością i ponowoczesnością Książka jest dostępna w wersji drukowanej i e-book tu https://arbitror.pl/produkt/swiecie/
-
"Kreml de la creme". Dlaczego Kaczyński i Glapiński powinni wytłumaczyć się z rosyjskich tropów?
-
"Roszczeniowe zetki" rozwścieczyły pracodawców. "Rozwydrzone dzieci, które nie dorosły do pracy"
-
Roksana bała się, że spotka ją to samo, co Dorotę z Nowego Targu. "W szpitalach leżą kobiety świadome, że grozi im śmierć"
-
Abp Marek Jędraszewski w Boże Ciało nie zapomniał o polityce. Było o aborcji i "niektórych partiach"
-
"Bujaj się Andrzej, robimy swoje". "Przetłumaczył" komentarz Kaczyńskiego na "paradę absurdu" Dudy
- Dron nieznanego pochodzenia uderzył w blok mieszkalny w Woroneżu w Rosji. Cel mógł być inny
- Rząd przyjął nowelizację budżetu na 2023 rok. Morawiecki: Dokonaliśmy rewizji
- Startuje cross-border.pl - KIG i Amazon pilotują eksport polskich MŚP
- Miała trzy promile alkoholu i "opiekowała się" synkiem. Została zatrzymana i trafiła do aresztu
- Atak rekina w Egipcie. Władze: Schwytano drapieżnika, który zabił obywatela Rosji