"Za szczeliną wpadłem w otchłań". O człowieku, który zszedł najniżej i wszedł najwyżej [FRAGMENT KSIĄŻKI]

- Jaskinie to całkiem inna sytuacja niż wysokie góry. (...) W jaskiniach nic nie wiadomo. Kiedy się przejdzie miejsce, do którego do tej pory ludzie dotarli, to dalej jest tajemnica. Wspinaczka w jaskini uprzytamnia człowiekowi, że ma mięśnie, o których istnieniu w ogóle nie wiedział - mówi w rozmowie z Włodzimierzem Nowakiem i Violettą Szostak Janusz Onyszkiwicz, który poważną przygodę z górami zaczynał właśnie od jaskiń. Prezentujemy fragment biografii wybitnego himalaisty, matematyka, opozycjonisty w PRL i polityka - człowieka, którego życiorysem można byłoby obdzielić kilka osób.
Zobacz wideo

Książka pt. "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora. Prezentujemy jej fragment. 

I mnie, początkującego grotołaza zabrali na wielką wyprawę do Jaskini Miętusiej. Tak się zaczęła moja przygoda z jaskiniami.

Jaskinie były wtedy przypisane do klubów. Niby formalnie nie, ale wiadomo było, że klub krakowski zajmuje się Zimną, a my mamy Miętusią, którą nikt wtedy nie chciał się zajmować, bo się wydawało, że tam już nie ma nic do odkrycia. Miętusia kończyła się progiem nie do pokonania. Ktoś jednak wpadł na pomysł, żeby ze zwykłych rur wodociągowych skręcić maszt i wsunąć go do środka. Gdzieś tu mam kawałek tej rury na pamiątkę. O, jest na półce za wami.

Zwykły ocynk.

Fi pięć i pół centymetra, więc chyba dwa cale. Wstęp do Miętusiej to bardzo ciasny, stromy, pełen zakrętów korytarzyk. Długa rura by nie weszła. Dlatego pierwsza ekipa wszystko dokładnie wymierzyła, potem pocięliśmy rurę i nagwintowaliśmy, żeby na dole skręcić. Ciężka harówka. Nazwaliśmy to miejsce Progiem Męczenników.

Ale do czego ta rura?

Żeby po niej wejść, bo po samej skale się nie dało. To technika masztowa. Na czubku rury-masztu była linka, którą wciągało się drabinkę, żeby pokonać trudny odcinek, a potem wspinało się normalnie. Tak w Miętusiej otworzyły się nowe możliwości. Aż do syfonu, czyli kolanka zalanego wodą. Oczywiście zanim takiego miejsca się nie przejdzie, nigdy nie wiadomo, czy to syfon, czy na przykład podziemne jeziorko albo zwykła zalana kieszeń, czyli koniec jaskini.

Potem zdobyliśmy skafander nurkowy z marynarki wojennej, bardzo ciężki, z wielkimi pasami, z ołowianymi klockami, do tego jeszcze aparaty tlenowe. Nie byłem wtedy jeszcze w grupie szturmowej, tylko asekurowałem mojego instruktora, zdobywałem ostrogi. Syfon udało się przejść. A dalej otworzyły się kilometry nowych korytarzy.

Jakbyście odkrywali nowe światy?

To urok jaskiń. Kiedy się przejdzie miejsce, na którym zatrzymywali się wszyscy, to ma się nie tylko satysfakcję, że się je pokonało, ale też że się stanęło w miejscu absolutnie dziewiczym. Jaskinia to zawsze wielka zagadka. W jaskiniach każda technika jest dobra, żeby pokonać przeszkodę. W przeciwieństwie do wspinaczki skalnej. Jeżeli człowiek się ubezpiecza, żeby nie spaść za daleko, to wbija się haki, kliny żelazne w rozmaite szczeliny, przekłada karabinek i idzie wyżej, a jak się odpada, to tylko do tego haka, a nie na sam dół. Jeśli, oczywiście, hak nie wypadł, co niestety się zdarza. Przy wspinaczce klasycznej nie wolno się tego haka złapać. Służy tylko do zabezpieczenia, a nie, żeby ułatwić wspinaczkę. Chyba że to droga hakowa. Ale to specjalna klasyfikacja, więc wiadomo, że na tej drodze wolno się chwytać haków, a na tej nie wolno. W klasycznej wspinaczce istniały więc reguły, ograniczenia, a w jaskiniach ich nie było.

A tamten syfon w Miętusiej okazał się ostatecznie bardzo łatwy. Przy niskich stanach wody wiał przez szczeliny wiatr, to najlepszy wskaźnik, że dalej są korytarze. W stropie były nisze, więc kiedy pierwsi przeszli z aparatami tlenowymi, to okazało się, że można po prostu wziąć wdech i przejść do najbliższej niszy, tam znowu wziąć oddech i przejść na drugą stronę. Potem już szło się łatwo.

To było pierwsze pokonanie syfonu za pomocą nurkowania w Polsce.

Dużo było wypraw do Miętusiej?

Dużo, już nikt nie liczy Miętusich wypraw. Ja zaczynałem od Miętusiej warszawskiej trzeciej, czyli MW3, potem były MW4, MW5… Szliśmy coraz głębiej. Przed Progiem Męczenników był trawers, szło się w poprzek po płycie, obok studni głębokiej na trzydzieści metrów, zwanej Ślepym Kominem. Dlatego ślepym, bo na jego dno zjechała grupa krakowska i uznała, że tam są tylko szczeliny absolutnie już niedostępne dla człowieka. A nam coś spadło do tego komina, więc musiałem zjechać.

Co spadło?

Urwał się jakiś sprzęt. No więc jadę, nie ma rady, trzydzieści metrów, czyli dziesięć pięter. Patrzę na te szczeliny na dole, kurczę…, ja to przejdę. Chociaż ciasno strasznie.

Ciasno strasznie, czyli jak?

No, że trzeba powietrze z płuc wypuścić, trochę w żebra piło, ale się przecisnąłem.

A gdyby pan się zaklinował?

Tobym się zaklinował.

W.N.: Słucham pana i kręci mi się w głowie. Jak można tak ryzykować?

Mnie ponosiło, bo widziałem, że tam dalej jest jaskinia! Ale byłem na linie, z góry mnie asekurowano. Za tą szczeliną wpadłem w otchłań, można iść dalej, z dobrych osiemdziesiąt metrów w pionie.

Poszedł pan?

Wtedy nie. Kilka dni później zjechałem na dno. Jaskinia kończyła się wodą, co jest dosyć częste. Ale pamiętam, że ta szczelina na dnie Ślepego Komina okazała się wcale nie najtrudniejsza. Dalej było gorzej. Szło się pionową szczeliną, coraz węższą, należało bardzo uważać, żeby nie wpaść i nie zaklinować się, bo już by się nie wyszło. Kolega, który wychodził po mnie, zgubił tam but, ale powiedział, że po niego nie wróci, nie ma mowy.

W.N.: Rozumiem kolegę.

To miejsce nazwano potem Wyżymaczką. Jaskinie to całkiem inna sytuacja niż wysokie góry. W górach, jeżeli szczyt jest niewidoczny, to można go wcześniej obejrzeć na zdjęciach. Nawet jeśli okaże się trudniejszy, bardziej stromy, niż się myślało, to w zasadzie i tak dużo wiadomo. W jaskiniach nic nie wiadomo. Kiedy się przejdzie miejsce, do którego do tej pory ludzie dotarli, to dalej jest tajemnica.

Wspinaczka w jaskini uprzytamnia człowiekowi, że ma mięśnie, o których istnieniu w ogóle nie wiedział. Trzeba się wyginać, przeciągać w najprzedziwniejszych pozycjach. Człowiek posuwa się ruchem robaczkowym.

W.N.: Dostanę duszności.

A potem były nasze odkrycia w Jaskini Śnieżnej. Okazało się, że to najgłębsza jaskinia w Polsce i czwarta na świecie. Teraz już spadła w rankingach światowych, odkryto wiele innych. Ale wtedy wielka rewelacja.

Dlatego przez parę lat był pan polskim rekordzistą, bo zszedł najgłębiej i wszedł najwyżej?

Rzeczywiście, miałem taki rekord głębokościowo-wysokościowy. W 1961 roku zszedłem na dno Śnieżnej, sześćset czterdzieści metrów głębokości. A w 1975 roku wszedłem na Gaszerbruma II - to pierwsza ośmiotysięczna góra zdobyta przez Polaków. Było mi o tyle łatwiej zostać tym rekordzistą, że wspinacze na ogół nie chodzili po jaskiniach, a grotołazi zwykle się nie wspinali, a jeśli już, to nie jakoś specjalnie ostro.

Schodzimy więc w Śnieżnej coraz niżej, moi partnerzy zostają przy kolejnych stanowiskach asekuracyjnych, w końcu jest ostatni zjazd czterdzieści metrów, obok wodospadu, zjeżdżam sam, idę dalej i widzę kolejny komin w dół, dosyć ciasny. I nie wiadomo, co jest potem.

Myślę, zejść zejdę, ale gdyby się okazało, że nie dam rady wyjść, nikt mi nie pomoże. I wycofałem się.

Po roku - właśnie w 1961 - kolejne zejście do Śnieżnej. Wielkie przygotowania, głośna wyprawa, bo to taka wspaniała jaskinia. Dochodzę do tego samego miejsca, zjeżdżam na dół, już z asekuracją, A potem były nasze odkrycia w Jaskini Śnieżnej. Okazało się, że to najgłębsza jaskinia w Polsce i czwarta na świecie. W bazie przy Śnieżnej, 1961 r. idziemy sto–dwieście metrów i koniec. Liczyliśmy wtedy na więcej.

Wielka wyprawa i taki niewypał, rozczarowanie.

Ale i tak zeszliście najgłębiej w Polsce. Widział pan kiedyś, jak ktoś utknął w przejściu, i koniec?

U nas to się nie zdarzyło, ale chyba we Francji trzeba było złamać komuś rękę, żeby go wyciągnąć. Albo obcinali rękę, albo palec.

To jest groźne we wspinaniu się… (Onyszkiewicz pokazuje serdeczny palec).

Obrączka?

Jeden wspinacz urwał sobie palec, bo mu się zaklinowała obrączka. Obrączkę grotołaz zostawia w domu, i to wcale nie jest problem wierności małżeńskiej.

Najpiękniejsza jaskinia?

W Bułgarii, kiedy odkryliśmy jaskinię z mnóstwem nacieków. Bo tatrzańskie są bardzo surowe, dosyć młode i szata naciekowa w tych trudnych, "sportowych" jaskiniach jest bardzo uboga. A ta w Bułgarii była podziemnym przepływem potoku. Szliśmy nią, a właściwie trochę płynęliśmy w kombinezonach wojsk chemicznych - gazoszczelnych i można było chodzić w nich w wodzie. Jak się człowiek wspinał zanurzony po pas, to miał poczucie niesłychanej mocy, mógł się podnieść na jednym palcu, bo woda wypierała. Tam widziałem wspaniałe stalaktyty i stalagmity.

A jaskinia ze śladami ludzkiej prehistorii czy dzikich zwierząt?

Pierwsza odkryta przez nasz klub warszawski w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Na samym dnie leżały kości niedźwiedzia jaskiniowego. Woda je tam zmyła. Ale niedźwiedź nie mógł tam się dostać, kości przypłynęły.

Takie jaskinie nie są interesujące z punktu widzenia eksploracyjnego czy sportowego, bo dość łatwo dostępne, przy otworze niemalże i na ogół płytkie. Najbardziej fascynujące dla grotołaza są jaskinie o dużym rozwinięciu pionowym.

A gaz w jaskiniach?

Nie ma takiego zagrożenia. Jaskinie w krasie, jaskinie klasyczne nie mają żadnych gazów. Chociaż raz zdarzyła się rzecz zdumiewająca…

Czyli jednak…

Na wyprawie wrocławskiej do Jaskini Zimnej zapalił się biwak. Spadła świeczka, zajął się śpiwór, od tego coś tam jeszcze, wszystko zaczęło dymić i z dymu zrobił się korek gazowy.

Tam na dole?

W jaskini. Oni nie mogli wyjść, bo bali się, że się zatrują. Zrobiła się panika, bo dym w jaskini to wielka historia.

Pan tam był?

Nie na wyprawie, tylko w grupie ratowniczej. Ściągnęli mnie z Warszawy, bo należałem do grupy jaskiniowej GOPR-u. GOPR się na jaskiniach wtedy w ogóle nie znał, dla nich to było coś przerażającego zupełnie.

Trudno się dziwić.

Zresztą dzięki tej współpracy z GOPR-em zamontowano mi telefon. A wtedy w Warszawie dostać telefon, to była rzecz nierealna. Czekało się po dziesięć-piętnaście lat.

Dzwoni telefon…

Nie. Kolega przyszedł o szóstej rano. "Janusz, w Zimnej jest pożar".

"Pożar?! Zwariowałeś?"

Bo to jakby powiedzieć, że Wisła się pali. W jaskini jest mokro, permanentnie. Ale kolega powtarza, że pożar u wrocławiaków, korek gazowy i nie wiadomo, co z nimi się dzieje, a ponieważ jest odwilż, to woda z topniejącego śniegu może odciąć całą jaskinię. Trzeba się szykować też do akcji nurkowej, żeby do nich dojść.

Gasić i nurkować.

Tak, zrobiła się wielka afera. To był chyba 1963 rok. Dzwoniliśmy do marynarki wojennej po sprzęt do nurkowania. Dostarczyli go nam do Krakowa specjalnym samolotem wraz z grupą własnych nurków, żeby w razie czego nas podmienić. Najpierw do akcji wkroczył GOPR, tylko że nie bardzo wiedział, co zrobić. Doszło do pospolitego ruszenia rozmaitych grotołazów, i nie tylko, którzy też chcieli się włączyć do akcji. Nikt nad tym nie panował. Tam się plątały przedziwne osoby, których nikt właściwie nie znał. A wrocławiacy, którzy zostali odcięci przez korek dymu, byli absolutnie nieświadomi, że jakaś akcja ratunkowa się toczy. Nie mieliśmy z nimi żadnej łączności.

To skąd było wiadomo, że u nich się pali?

Ktoś chciał do nich dojść i ten korek go zatrzymał, więc podniósł alarm. Wszystko zakończyło się kabaretowo. Wrocławiacy, licząc, że gazy już się trochę rozeszły, postanowili przedrzeć się przez korek.

Porobili sobie maski z kawałków kombinezonów i gliny, żeby trochę absorbowała. I przeszli. Tylko że nikt ich nie rozpoznał. Nawet ich opieprzali: "Co wy się tutaj kręcicie". A oni byli oszołomieni tym gazem, więc szli, szli. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że oni wyszli. Kiedy wchodziłem do jaskini, to w miejscu zalewanym przez wodę, które mogło w końcu odciąć całą resztę, stała grupa żołnierzy w mundurach, porucznik w rogatywce, widać, że absolutnie nie chcą w tę wodę wejść. Bo woda w jaskini jest zimna, ma cztery stopnie. Nie wiem, czy próbowaliście wchodzić do takiej wody… Naprawdę zimna. A na dworze chwycił mróz. Wychodząc z jaskini po całej akcji, musiałem znowu przejść przez wodę, kompletnie mokry, do spodu. Ostatni kawałek trzeba było się czołgać korytarzem pełnym kamieni. Mróz już był siarczysty, więc kamienie przymarzły mi do kombinezonu. Wychodziłem jak taki człowiek opancerzony.

Człowiek z kamieni.

Człowiek z kamieni. Musiałem je obrywać. Kombinezon na mnie zamarzł, zresztą to dobrze, bo było cieplej w środku. Parokrotne miałem takie doświadczenia. W Miętusiej tak samo. Kombinezon zamarzał, ale robiło się cieplej. Tylko trzeba złamać kombinezon w kolanie, biodrze i stopie, żeby noga mogła się zginać, reszta była pancerna.

Zdarzało się, że akcja w porę nie przyszła, bo nikt nie wiedział, że ludzie są pod ziemią?

Na ogół zostawia się wiadomość, że się idzie do jaskini. Chociaż kiedyś po nocy schodziłem pół Tatr Zachodnich, zaglądając do jaskiń w ulewie i we mgle, cudem boskim znajdując te jaskinie. Bo ktoś wyszedł i nie powiedział gdzie. A okazało się, że miał romantyczną przygodę, wcale nie w jaskini.

I gdzie pan ich znalazł?

W chałupie góralskiej. Ta nasza grupa ratownicza przy GOPR-ze została zawiązana podczas pierwszej dużej akcji, w czasie wyprawy grupy krakowskiej w Jaskini Zimnej. Dwóch nurków miało pokonać syfon. Zanurkowali, ale wrócił tylko jeden. I nie wiedział, co z drugim. Był w szoku, nie mógł ponownie nurkować, a wyprawa nie miała innego nurka. Przyjechaliśmy z Warszawy. To była wielka akcja z najrozmaitszymi zakrętami.

Co tam się stało?

Kiedy nurkowali w syfonie, zderzyli się chyba, jednemu spadła maska i wrócił, a drugi przepłynął. Nie mógł wrócić, bo, o ile pamiętam, w tym zderzeniu coś się stało z jego aparatem tlenowym. Nasi nurkowie wyciągnęli go po trzydziestu godzinach. Siedział i czekał, w jaskini jest zimno, na szczęście był w kombinezonie nurkowym, więc się nie wychłodził.

Trzydzieści godzin?!

Jak do niego dopłynęli, powiedział: "Co tak długo? Już kilka godzin tu siedzę". Czas mu się strasznie skrócił. W jaskini traci się poczucie czasu, tam się nic nie zmienia, słońce nie zachodzi ani nie wschodzi. Jak nocujesz w jaskini, to tracisz rozeznanie, czy jest dzień, czy noc. I zegar biologiczny się przestawia. Bardzo często z normalnego cyklu szesnaście godzin aktywności i osiem godzin snu człowiek przechodzi na dwadzieścia cztery godziny aktywności, dwanaście godzin snu. Nawet były pomysły, żeby badać kosmonautów w jaskiniach, czy ich rytm biologiczny będzie się zgadzał. We Francji robili takie próby. Czy jeden kosmonauta będzie chciał spać, gdy drugi będzie w stanie aktywności.

Jak uratowaliście nurka?

Po prostu przeciągnęli go przez syfon, trochę przytapiając.

TOK FM PREMIUM