Marek Plawgo szczerze o depresji: Nie mogłem sobie poradzić z krzykiem w głowie [FRAGMENT KSIĄŻKI]

- Wizyta u psychiatry była w sporcie zawsze tematem tabu. Byłem pewien, że to się do mnie przyklei. Że wpłynie na mój wizerunek, na moją wartość. Bo sportowiec to maszyna do wygrywania. Zawsze radzi sobie w trudnych sytuacjach. Przyznanie się do depresji jest zaprzeczeniem tego wizerunku - wspomina Marek Plawgo, były lekkoatleta, mistrz świata i olimpijczyk w książce Marka Sekielskiego i Małgorzaty Serafin "Jest OK. To dlaczego nie chcę żyć?".

Fragment książki Marka Sekielskiego i Małgorzaty Serafin "Jest OK. To dlaczego nie chcę żyć?", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Agora.

Ile tygodni spędziłeś w nieuświadomionej depresji?

Tygodni? Mówimy o latach.

To się zaczęło po zakończeniu kariery sportowej?

Pierwsze refleksje dotyczące tego, jak się czuję, pojawiły się jakieś trzy-cztery lata po zakończeniu kariery, a konkretnie trzasnęło pod koniec 2018 roku.

Unikasz rozmowy o życiu prywatnym i związanych z nim przyczynach złego samopoczucia.

OK, powiem. Prowadziłem dość rozwiązłe życie, nie do końca żyłem w zgodzie ze sobą i z moimi partnerkami. Po części było to związane z tym, jak wygląda sport. Nie ma co ukrywać, przebywanie 250 dni w roku na zgrupowaniach ma swoje ciemne strony. Trudno jest budować i utrzymywać trwałe relacje partnerskie. Okazuje się, że sportowcy nie znają tak naprawdę swoich partnerów, bo jak się pojawia w związku jakiś problem, to często nie ma czasu go przepracować. Zaraz zaczyna się kolejne zgrupowanie, a problem jest tylko pudrowany. Związki sportowców opierają się głównie na tęsknocie. A potem, gdy sport się kończy, takie pary nie potrafią ze sobą funkcjonować.

Byłeś z kimś związany?

Nie do końca mi to wychodziło. Biorę za to winę na siebie. Sam siebie dołowałem myślami, że jako czterdziestolatek z taką bogatą karierą sportową zawaliłem życie. A powinienem teraz w trakcie udzielania kolejnego wywiadu odbierać telefon od żony i pytać jej, co tam u dzieci.

Na rozwalanie życia osobistego miałem wpływ w 100 procentach. O ile można znosić porażki w życiu zawodowym, w sporcie, o tyle porażki życiowej nie zniosę. Bycie życiowym przegrywem to dla mnie tragedia. Tak samo jak marzyłem o medalu olimpijskim, tak samo marzyłem o satysfakcji w życiu prywatnym. Pragnąłem założyć rodzinę, mieć dzieci, które mógłbym zarażać pasjami. Ale nie udało się. Trenując, odsuwałem to w czasie. Założenie rodziny przekładałem na później. Ostatecznie czułem się przegrany na każdej linii: sport, życie zawodowe i prywatne. Zbliżała się ta czterdziestka, a tu nie ma nic dobrego. Byłem w dupie. Klęska w życiu prywatnym była jakby zamknięciem wieka trumny.

Depresja trafiła u mnie na żyzną glebę. Te wszystkie porażki, zawodowe, sportowe. Rozpad blisko czternastoletniego związku z kobietą, z którą – można powiedzieć – wychowałem się w tym sporcie. Ona była przy mnie w chwilach słabości i sukcesów. Gdy się kończy taki związek, to jakby się żegnało członka rodziny. To jak żałoba. Straciłem zapał do innych rzeczy. Zawodowo zaczęło być niby lepiej, poprawiło mi się finansowo. Nie odnajdywałem w tym jednak już przyjemności.

Wracałeś do domu, a tam dramat, gołe ściany.

Pusty dom. To tak trwało przez rok.

Próbowałeś coś z tym robić, jakoś sobie poradzić? Czasem ludzie w takim dołku próbują się „leczyć" na przykład alkoholem.

Napicie się alkoholu powodowało we mnie tylko pogłębienie negatywnych emocji i to uratowało mnie przed nałogiem.

W tym stanie depresyjnym, jeszcze bez diagnozy, jak funkcjonowałeś? Mobilizowałeś się? Wstawałeś do roboty czy wracałeś pod koc?

Koc albo tysiąc seriali. Myślę, że łatwiej byłoby mi przez to przejść, gdybym wtedy miał etat albo obowiązek pójścia do biura na konkretną godzinę. Ja wtedy zacząłem pracę dla agencji z Belgii i pracowałem zdalnie. Siedziałem w domu, sam. Zdarzało się, że przez trzy tygodnie nie wyszedłem. Zbierały się tylko kartony po pizzy. Potrafiłem też cały dzień nic nie zjeść. Byłem głodny, ale nie chciało mi się robić nic do jedzenia. Bo do tego trzeba wstać, pójść do sklepu po zakupy albo coś zamówić. Wydawało mi się, że to zaraz przejdzie. Podobne epizody wcześniej już miałem, potrafiłem na przykład przez trzy dni nie wyjść z domu, ale później jednak się zbierałem do kupy. Wtedy zaczęło się to wydłużać.

Wstawałeś z łóżka czy leżałeś, jak nie musiałeś pracować?

Czasem nie wychodziłem z łóżka. Sen był dla mnie ratunkiem. Potrafiłem spać po dwanaście-czternaście godzin dziennie. Był też alibi dla prokrastynacji. Myślałem: jeszcze się zdrzemnę i za chwilę to zrobię, nie jestem w stanie pracować, jestem niewyspany, więc idę spać. I mimo że spałem na przykład dziesięć godzin w nocy, to potrafiłem w ciągu dnia jeszcze jakieś drzemki urwać. Zabijałem ten czas. Coraz trudniej było mi sobie radzić też z trudnymi, dołującymi myślami na swój temat.

Zaraz po rozpadzie mojego związku byłem przybity trudnymi emocjami i nie rozmyślałem za wiele. Te emocje potrafiły być nawet motorem do działań. Gdy przygasły, to zacząłem analizować swoją sytuację i sen czy gry stały się ucieczką od rzeczywistości.

Żeby tylko wyłączyć to myślenie. Później już nic nie działało. Nie byłem w stanie nic robić. Telefon przewijany w nieskończoność. Mogłem trzy-cztery godziny jak w transie oglądać w kółko to samo. To pozwalało mi się wyłączyć. Jak to zauważyłem, zrezygnowałem z Facebooka i Instagrama.

A jak znajomi pytali, czy wyjdziesz, co tam słychać, to co mówiłeś? Udawałeś, że jest spoko?

Non stop byłem w rozjazdach, więc kontakt ze znajomymi zatraciłem w sposób naturalny.

Kiedy poszedłeś do lekarza? Dopiero jak się pojawiły myśli samobójcze?

Było już bardzo źle. Zacząłem dostrzegać, że nie jestem w stanie się „odpalić". Kiedyś wychodziłem do ludzi, a teraz nawet nie mam ochoty ich widzieć. Zawsze byłem lokomotywą wszystkich działań, a nagle stałem się hamulcowym. Pomyślałem, że coś jest nie tak. Może trzeba pójść po pomoc do psychiatry? Ale bałem się iść. Mnie, byłemu sportowcowi, pójść do psychiatry było bardzo trudno.

Wiadomo, do psychiatry chodzą wariaci.

Te kilka lat temu była stygmatyzacja. Myślałem o tej wizycie, odkładałem i odkładałem. Nie mogłem jednak tak żyć, męcząc się sam ze sobą.

Znalazłem we Wrocławiu prywatną klinikę. Mieli akurat okienko i dwie godziny później siedziałem w gabinecie. Nie wiedziałem, z czym to się wiąże. Myślałem o depresji, nie wiedząc kompletnie, czym ona jest. Może to chwilowe stany, które przychodzą i odchodzą. Nie miałem pojęcia, że to jest jednostka chorobowa, której – i to było dla mnie największym strzałem – leczenie trwa miesiącami albo latami. W sporcie nawet jak miałem operację, to był potem plan rehabilitacji, treningów. Jakiś konkret.

Po kilku pytaniach lekarza okazało się, że mam ciężkie epizody depresji i rozpoczynamy leczenie. Psychiatra powiedział, że potrwa minimum pół roku. To był początek roku.

A w marcu opublikowałeś na Twitterze oświadczenie o tym, że leczysz się na depresję. Po co to zrobiłeś?

Bo miałem coraz większe trudności we wszystkich relacjach dookoła. Jak się spotykałem z ludźmi, to nie mogłem pić alkoholu, bo wiedziałem, że to bardzo źle działa z lekami. Cały czas wykręcałem się tym, że przyjechałem na spotkanie samochodem. „A dlaczego samochodem?" – pytali. „Bo leki biorę". „Jakie leki?". „A takie tam". „To co, idziesz z nami?". „Nie, jednak nie, wracam do domu". Nie rozumieli mnie. To dotyczyło ludzi, z którymi byłem naprawdę blisko. Unikałem nawet przyjaciela, któremu świadkowałem na ślubie.

Łatwiej ci było zamieścić oświadczenie na Twitterze, niż powiedzieć w oczy znajomym?

Większość moich znajomych to osoby ze środowiska, które nic nie wiedziało o depresji. Obawiałem się ich reakcji w stylu „a przestań", „co ty gadasz", „sportowcy nie mają depresji". Z drugiej strony jeśli jednak pojawiłoby się zrozumienie, to ja bym ich wstawił na minę, bo siedząc naprzeciwko mnie, nie wiedzieliby, jak zareagować. Więc decydując się na to oświadczenie na Twitterze, dałem wszystkim czas na zastanowienie się, czym depresja jest, ale też dałem im czas na przygotowanie się na konfrontację ze mną w świecie rzeczywistym. Gdy się spotkamy, nawet jeśli dla nich to nadal będzie stresujące, przynajmniej nie spadnie na nich nagle, jak bomba. Chciałem ludziom oszczędzić niepotrzebnego stresu i nie sprawiać kłopotu.

Poczułeś ulgę?

Wiedziałem, że bezpowrotnie tracę jedną rzecz. Do momentu kiedy nie opublikuję wpisu, jestem Markiem Plawgo, medalistą mistrzostw świata, gościem, który wygrywał w trudnych sytuacjach. A po publikacji już na zawsze zostanę sportowcem z depresją.

Wizyta u psychiatry była w sporcie zawsze tematem tabu. Byłem pewien, że to się do mnie przyklei. Że wpłynie na mój wizerunek, na moją wartość. Bo sportowiec to maszyna do wygrywania. Zawsze radzi sobie w trudnych sytuacjach. Przyznanie się do depresji jest zaprzeczeniem tego wizerunku. Chciałem być postrzegany jako gość, który sobie radzi ze wszystkim, a nagle pokazałem wszystkim, że jestem gościem, który sobie nie poradził. Przyznałem się do jednej z większych porażek i było to dla mnie trudne.

Publikowałem to oświadczenie z dużymi obawami. Zrobiłem to, jakbym rzucał granat zza węgła. Opublikowałem tweeta i wyłączyłem telefon. Nie chciałem sprawdzać, jakie są reakcje. Bałem się negatywnej oceny, zwłaszcza w stanie, w jakim byłem wtedy – absolutnego braku poczucia własnej wartości.

Domyślamy się, że negatywne komentarze i wiadomości nie przyszły.

Żadnych negatywnych. Byłem w szoku. Płynęły tylko wyrazy wsparcia, i to od ludzi, od których się tego nie spodziewałem. Zaskoczyły mnie też wiadomości od znajomych, którzy sami się zmagali z depresją. Byli też ludzie, którzy przychodzili do mnie i dopytywali, czym to się objawia, jak się z tym czułem, bo widzieli symptomy choroby u siebie.

Niektórzy, kiedy widzieli mnie na ulicy, tak jak poprosiłem w swoim wpisie, uśmiechali się do mnie z daleka. Mówili po prostu „Cześć, Marek", nie zagadując o to i zachowując się w naturalny sposób.

To niesamowite, że tak to zostało przyjęte i takie poruszenie wywołało, tylko pozytywne. Od tego momentu wiedziałem, że nawet jeśli dałem sygnał o porażce, choć jako sportowiec powinienem wygrywać, to było warto. To, co otrzymałem w zamian, miało większą wartość. Podziękowania, wsparcie, ileś osób zainspirowałem do podjęcia leczenia. Do znajomego psychologa sportowego zgłosiły się dwie osoby, powołując się na mój wpis o depresji. Przyszły do niego po pomoc.

Co czułeś, gdy dostawałeś takie sygnały?

Byłem wzruszony.

Pomyślałeś o sobie, że jesteś jednak fajnym kolesiem?

Nie miałem takiego przebłysku, raczej czułem, że było warto. Nie zapłaciłem tej ceny, której się obawiałem. Chęć pomocy komuś buduje poczucie własnej wartości i pomyślałem, że może to nie jest tak, że cierpię na darmo, i może to komuś pomóc. Wtedy wydawało mi się, że co prawda czuję się źle, coraz gorzej, ale jestem na tyle silny, że to przetrwam. Mam opiekę psychologa, więc zaraz będę się czuł lepiej. Był początek roku. Sądziłem, że do wakacji już będzie super i zacznę nowe życie. Nie spodziewałem się, że to okaże się takie trudne i że najgorszy okres dopiero nadejdzie.

Jak to się stało, że najgorsze było przed tobą mimo tak wielkiego wsparcia, jakie dostałeś? Czy to jest tak jak z sylwestrem – jest impreza, fajerwerki, a potem tylko kac?

To rozbłysło i dało poczucie satysfakcji na moment. I tak jak fajerwerki się kończą, tak po powrocie do domu byłem dalej sam z tymi samymi problemami. Opowiedzenie o chorobie niczego w moim życiu nie rozwiązało. Zrzuciło tylko ze mnie stres związany z tym, jak będę oceniony.

Później pojawił się inny problem. Moje oświadczenie adresowałem do znajomych, przyjaciół, środowiska sportowego. Podchwyciły to media elektroniczne. Zaskakująco odpowiedzialnie zachował się Pudelek, w którym artykuł kończył się telefonami zaufania, z jasną zachętą do korzystania z pomocy. Podobnej postawy mogłem oczekiwać po bardziej opiniotwórczych mediach, a tam był tylko grzany temat sportowca z depresją. Przestraszyłem się, że za chwilę ta informacja dotrze do mojego pracodawcy. Dużej, międzynarodowej firmy. Miałem w niej odpowiedzialną funkcję, ważne projekty na głowie, spore budżety. A jeśliby pomyśleli, że człowiek z takim obciążeniem nie powinien dla nich pracować? Nagle poczułem zagrożenie, że ta praca – jedyna rzecz, która mnie trzymała w kupie – może się skończyć. Wpadnę w tarapaty finansowe i to już będzie za dużo nieszczęścia, nie poradzę sobie.

Były jakieś sygnały z tej firmy czy sam sobie wkręciłeś taki czarny scenariusz?

Sam go sobie napisałem. Dostałem od Belgów wsparcie, zastanawiali się, jak mi pomóc. To było dla mnie tak samo wzruszające jak reakcje w kraju po moim oświadczeniu. Zapewniono mnie, że jeżeli chcę porozmawiać, to w zespole jest osoba, która ma za sobą podobne problemy. Dostałem też anioła stróża, osobę do pomocy, która na koniec dnia pytała mnie, czy jest coś, z czym sobie nie radzę lub mam większy problem. Zawsze gotowa mi pomóc w obowiązkach. Sama świadomość, że jest ktoś gotów mnie wesprzeć czy wyręczyć, powodowała, że potrafiłem rano wstać i swoją robotę wykonać, tylko po to, żeby nikt nie musiał za mnie tego robić. Stawałem więc do pionu i działałem. To rozwiązanie w momencie, kiedy byłem w naprawdę trudnej sytuacji, okazało się dla mnie zbawienne.

To skąd myśli samobójcze, skoro było takie wsparcie?

Praca jest tylko jednym z elementów układanki. Mój stan wcale się nie poprawiał. Było wręcz gorzej i pojawiały się coraz większe problemy. Słyszałem w głowie krzyk, doszedł ból głowy, niepokoje, szum w uszach. Nie radziłem sobie ze stresem. Jak wiedziałem, że mam do wykonania jakieś zadanie, próbowałem zacząć, ale nie byłem w stanie. Wracałem do łóżka. Świadomość niespełnionego obowiązku nie znikała. Sam się nakręcałem, poziom stresu się zwiększał. Czułem się gorzej i gorzej. Ten krzyk w głowie był nie do wyłączenia. Siedziałem w domu i chciałem sobie włosy z głowy wyrywać, bo nie mogłem uciec przed tym wszystkim. Negatywna ocena samego siebie, poczucie przegranej na każdym polu, brak nadziei na cokolwiek dobrego w życiu.

No i pojawiły się myśli o innych rozwiązaniach. Skoro czas nie działa, jest coraz gorzej, skoro leki nie działają, pomoc psychiatryczna nie działa, psycholog nie działa… Rozważałem zamknięcie się w szpitalu.

Nie dawałem rady. Chciałem, żeby ktoś wyłączył ten proces myślowy w mojej głowie. Żeby coś mi dali, żebym się uspokoił. A potem myślałem, że to jednak nic nie da. I tak na koniec wrócę do swojego niefajnego życia. Wtedy zaczęły przychodzić mi do głowy rozwiązania ostateczne. Nawet z konkretną datą, dniem, w którym miało się to wydarzyć.

Kiedy to się miało stać?

10 maja 2019 roku. Przygotowywałem się do tego. Wiedziałem, że moja śmierć będzie problemem dla wszystkich ludzi wokół. Miałem przygotowany list, w którym wszystko opisałem: jakie mam kredyty, dostępy do kont, na co należy zwrócić uwagę, jakie problemy rozwiązać, z kim chciałem się pożegnać i dlaczego tak się dzieje.

Wiedziałem, gdzie i jak to zrobię.

Na 10 maja zaplanowałem spotkania i pożegnania z bliskimi osobami. Nie mówiąc im o tym, co chcę zrobić, żeby – broń Boże – nie robić wokół siebie zamieszania, tylko po prostu się spotkać. Mówiłem tylko, że się źle czuję i że chcę pogadać. Taki miałem plan.

Pisząc ten list, myślałeś o innych, żeby nie narobić im kłopotu.

Obserwowałem dramaty rodzin, w których nagle ktoś umierał. Wiedziałem, że moje problemy finansowe dla moich rodziców będą gwoździem do trumny. Musieliby sprzedać wszystko, co mają. Dla nich, żyjących z emerytur, to byłoby za duże obciążenie.

Moja mama wtedy bardzo cierpiała z mojego powodu. Była pod kontrolą psychiatry i psychoterapeuty. Poprosiłem ją nawet, żebyśmy się nie kontaktowali przez jakiś czas. Było to dla mnie trudne, bo ona, nie wiedząc, jak sobie z tą sytuacją poradzić, jakby nieświadomie dokładała mi zmartwień. Jej złe samopoczucie powodowało u mnie jeszcze gorsze stany. Chciałem urwać ten kontakt i dla siebie, i dla nas.

Ponieważ wiedziałem, że moja śmierć i tak nie będzie dla rodziców łatwa, chciałem zminimalizować tę tragedię. Ułatwić im rzeczy, z którymi i tak musieliby się za chwilę mierzyć.

Co zrobiłeś z tym listem?

Trafił do niszczarki chyba dwa tygodnie później. Do tego czasu leżał, ja go cały czas miałem przed oczami. Przyszedł do mnie ktoś w odwiedziny i wtedy go zniszczyłem, żeby nie dostał się w niepowołane ręce. 11 maja jak wstałem, to pomyślałem, że skoro przeżyłem ten jeden dzień, to może dam radę kolejne.

Co się stało tego 10 maja, że jednak zostałeś w domu?

Przypadek. Odwiedziła mnie moja była dziewczyna. Po wyjściu okazało się, że zaparkowała na zakazie i odholowano jej samochód na policyjny parking. Wróciła po chwili cała zapłakana. Nie wiedziała, co ma zrobić, myślała, że to kradzież.

Więc pojawiło się zadanie do zrobienia. Zaczęło się o godzinie 18, a auto odzyskaliśmy o 2 w nocy.

A że akurat byliśmy blisko jej mieszkania, to zaproponowała mi nocleg na kanapie. 11 maja zaczął się nowy dzień.

Odwiedziła cię 10 maja, bo była na liście bliskich osób, z którymi chciałeś się pożegnać?

Tak, była jedną z nich. Wpadła na kawę i przypadek z tym samochodem okazał się czynnikiem, który…

Uratował ci życie?

Sprawił, że nie podjąłem próby. Jak wstałem tego 11 maja, wróciłem do domu i zobaczyłem ten list, to pomyślałem, że może tak miało być, jeden dzień i próbujemy żyć dalej.

Takich radykalnych myśli i planów już później nie miałeś?

Miałem. Bardzo często było tak, że nie mogłem sobie poradzić z krzykiem w głowie. Natomiast próbowałem w sobie znaleźć resztki sił, żeby jednak żyć. I z czasem jakoś to się udawało.

Czym był ten głos w głowie?

To był hałas, którego nie dało się wyłączyć. Jakbym włączył radio, które nie łapie żadnej fali, jest szum, i usiadłbym obok głośnika, który jest na maksa rozkręcony. Nie mogę skupić myśli, nie mogę nic powiedzieć, nic zrobić, bo w głowie jest jeden wielki hałas. Czasami zamiast tego był jeszcze pisk w uszach.

Później doszły stany lękowe. Psychiatra dołożył mi kolejne leki. W którymś momencie miałem trzy, które łączyłem, one pomagały w trudnych sytuacjach. Skończyłem leczenie przed początkiem pandemii COVID-19, ale jak tylko zobaczyłem, co za chwilę może się wydarzyć w związku z obostrzeniami, pierwszym lockdownem, to od razu skierowałem się do gabinetu mojego lekarza. I już byłem przygotowany. Nie powiem, że przeszedłem przez ten pandemiczny czas łatwo i suchą stopą, ale na pewno ani trochę się nie podtopiłem.

Książkę "Jest OK. To dlaczego nie chcę żyć?" możesz kupić tutaj >>

Jeśli przeżywasz trudności i myślisz o odebraniu sobie życia lub chcesz pomóc osobie zagrożonej samobójstwem, pamiętaj, że możesz skorzystać z bezpłatnych numerów pomocowych:

Centrum Wsparcia dla osób dorosłych w kryzysie psychicznym: 800-70-2222
Telefon zaufania dla Dzieci i Młodzieży: 116 111

TOK FM PREMIUM