"Te terapie są okrucieństwem". Franciszek wydał stypendium od premiera, by "leczyć się z homoseksualizmu"

Czasem terapia męskim dotykiem wymykała się spod kontroli i kończyła się seksem w łóżku. - Niektórzy "popłynęli". Nasz guru ich piętnował i wyrzucał. Mówił, że zostali nam podstawieni i nas oszukali. Narastała we mnie nienawiść do nich. Byłem gotów nawet przejść po rozżarzonych węglach, gdyby mnie zapewnił, że dzięki temu będę heteroseksualny - mówi w tokfm.pl Franciszek Gruszczyński-Ręgowski.
Zobacz wideo

"Na kilkaset można szacować liczbę ludzi potrzebujących, których wsparł. Na pewno nie ustrzegł się błędów, jednak w istocie tylko ten nie popełnia błędów, kto nic nie robi. A on robił dużo, a wręcz ogromnie dużo" – czytam na stronie Stowarzyszenia Pomoc2002 o jego założycielu.

Jednym z tych kilkuset potrzebujących był Franciszek Gruszczyński-Ręgowski. Gdy trafił do grupy "terapeutycznej" Pawła, miał 19 lat. Na zajęciach uczył się, jak chodzić, siadać i podawać rękę. Celem miało być jego szczęście, a przepustką do niego "męskość".

Pod okiem Pawła mozolnie więc pracował nad uściskiem dłoni. Gdy ten okazywał się zbyt delikatny, Franciszek miał słyszeć od mentora: "Musisz to poprawić, bo to niemęskie. Pamiętaj, nadgarstek koniecznie musi być wyprostowany!".

Ważne było też stawianie "właściwych" kroków. Aby się tego nauczyć, uczestnicy "terapii" wyskakiwali na miasto i tam podpatrywali, jak chodzą "prawdziwi faceci". - Nasze nogi wręcz ocierały się o siebie, a trzeba było je szerzej rozstawiać. Czyli nie być jak kobiety, które w trakcie spaceru wyglądają, jakby tłuszcz przelewał im się z jednego pośladka do drugiego. Tylko jak faceci, którzy idąc, trzymają półdupki na tej samej wysokości – wspomina Gruszczyński-Ręgowski.

Gdy już to załapał, musiał opanować sztukę siadania. I tu znowu, lepiej było spaść na krzesło z rozwartymi nogami jak panisko, niż nieśmiało przycupnąć ze złączonymi kolanami jak kobieta. O zakładaniu nogi na nogę Paweł wolał nie słyszeć. Podobnie jak tych subtelnych, wysokich głosików, które były w stanie rozsadzić każde jego wyobrażenie "męskości". Franciszek więc godzinami czytał książki, ćwicząc osadzanie głosu w niższych rejestrach.

I jeszcze ubrania. "Męskie" ciuchy to koszule i luźne spodnie, a nie żadne bluzki czy rurki. Istotne, by nie były pstrokate, lecz w stonowanych barwach. - Nudnych jak całe to wyobrażenie "męskości" - ocenia Franciszek. Gdy z nim rozmawiam, jest ubrany w pomarańczową bluzę, a w uszach widzę ślady po kolczykach. Mówi, że czasem robi też makijaż. Patrząc na niego, trudno uwierzyć, że kiedyś mógł poddać się takiej "terapii".

- Byłem gorliwym katolikiem, a z Pawłem pracowali księża i cała ta ich "terapia" była podbita autorytetem Kościoła. Przez to bzdury stawały się mądrością. To jak z wkładaniem Rozalki na trzy "zdrowaśki" do pieca. Znachorka miała autorytet i jak chciała, tak zrobiono. My też mieliśmy znachora, tyle że od leczenia innej choroby. Bo w katolicyzmie nie ma gejów, są chorzy na homoseksualizm. Paweł mówił, że sam był kiedyś chory, ale udało mu się wyleczyć i teraz przekazuje nam wiedzę, jak to zrobić. Do wiary dodawał jeszcze "naukę". Co prawda, nie przedstawiał się jako psycholog, ale powoływał się na "ustalenia badaczy" i tworzył wokół siebie "naukową" otoczkę, przez co zakładaliśmy, że ma profesjonalne przygotowanie. Z konsekwencjami tej "terapii" mierzę się do dzisiaj – wyznaje Franciszek.

Proszę, pomóżcie mi, chcę być normalny. Już dawno przekląłem tę godzinę, kiedy po raz pierwszy spotkałem się z tą formą seksu (homoseksualnego), ale popęd jest często silniejszy ode mnie. Czy jest na to jakieś lekarstwo?*

"Najważniejszym momentem w życiu była dla nas śmierć"

Franciszek mówi, że pochodzi z ultrakatolickiej rodziny. Gdy go pytam, co to znaczy, odpowiada, że w centrum jej życia zawsze stało oczekiwanie na śmierć.

- Gdy wychodziliśmy np. od babci, ktoś rzucał zwykłe: "Do zobaczenia", a inny zaraz dodawał: "No, nie wiadomo, zawsze trzeba być gotowym". Strach przed śmiercią powodował, że stale musieliśmy pozostawać w stanie łaski uświęcającej. Wszystko więc było podporządkowane nakazom religijnym. Bo najważniejszym momentem w życiu była dla nas śmierć. Czyli spotkanie z Jezusem Chrystusem - tłumaczy.

Jak dodaje, w imię zbawcy jego rodzice odcinali się od krewnych i znajomych, którzy żyli "w grzechu". Taką była np. siostra ojca, która związała się z rozwodnikiem. Niby mieli ślub, ale "nieprawdziwy", bo cywilny. - Wiele relacji moja rodzina przecinała, bo gdyby w nich została, oznaczałoby to, że przyzwala na kwitnący tam grzech. Było w tym przekonanie, że jesteśmy lepsi, bo żyjemy zgodnie z nakazami Chrystusa – przyznaje.

Gdy więc zaczął budzić się w nim popęd seksualny i uświadomił sobie, że podobają mu się chłopcy, wpadł w popłoch. W wieku 13 lat spowiadał się już kompulsywnie, nawet 3-4 razy w tygodniu. W konfesjonale opowiadał o swoich fantazjach erotycznych i masturbacji. - Tylko raz zataiłem te "grzechy". Czułem się perfidny i zły, bo popełniłem świętokradztwo, przystępując do komunii. Miałem poczucie, że skrzywdziłem siebie i cały Kościół. On przecież jest ciałem Chrystusa, a ja je niszczyłem. To było dobijające. Myślałem, że ściągnę na siebie śmierć. Byłem najgorszym grzesznikiem w ciele 13-latka – mówi już ironicznie.

- A co słyszałeś, gdy wyznawałeś te swoje "grzechy"? - pytam.

- Trudno w to uwierzyć, ale kiedyś ksiądz powiedział, że od masturbacji wyrosną mi włosy na wewnętrznej stronie dłoni. I żebym przeczytał sobie pewną książkę, w której pacjenci szpitala psychiatrycznego błagają sanitariuszy, by pomogli im się masturbować, bo sami nie mają już siły. Opowiadając to, ksiądz modulował głos, żeby brzmiało to demonicznie. Pewnie chciał mi zohydzić moją seksualność. Inni spowiednicy nazywali mój "grzech" chorobą, z której muszę się leczyć modlitwą. Mówili, że jak będę bardzo się starał, to Bóg mnie uzdrowi. Ale nie uzdrowił, a ja byłem coraz bardziej sfrustrowany – wspomina mój rozmówca.

Na ulicy oglądam się za chłopakami, to jest straszne. Wyobrażam sobie długości penisów ładnych chłopaków, których spotykam, dzikie zabawy z nimi. Mam już dość. Liczę na pomoc z waszej strony.

Stypendium na leczenie z "grzechu"

Franciszek chodził do liceum artystycznego w Warszawie. W trzeciej klasie miał najwyższą średnią ocen i dostał Stypendium Prezesa Rady Ministrów. Postanowił je wydać na leczenie z "grzechu". Poszedł więc do Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich, gdzie skierowano go na terapię.

- Na jedną z sesji terapeuta przyszedł do naszego domu, bo akurat jego gabinet był zajęty. Gdy już skończyliśmy, minął się w drzwiach z moim ojcem. Tata zapytał, co to za facet. Odpowiedziałem, że psycholog, a on zaczął drążyć. Wyznałem, że podobają mi się chłopaki. Zapytał, co może zrobić. A ja na to, że modlić się. Obiecał, że tak zrobi i na tym rozmowa się skończyła – stwierdza.

Gdy opowiedział o tym swojej siostrze ciotecznej, sięgnęła po czasopismo "Miłujcie się" i znalazła mu reklamę Stowarzyszenia Pomoc2002 z Radomia. Ponieważ Franciszek miał poczucie, że z rocznej terapii nic nie wynikło, zadzwonił pod wskazany numer i umówił się na spotkanie. - Poznałem Pawła, założyciela Pomocy, który wyjaśnił mi, że homoseksualizm wynika z zaburzonych relacji z ojcem i ze zbyt mocnych więzi z matką. Poprosił, żebym na następne spotkanie przyjechał z tatą. Gdy już do tego doszło, wytłumaczył i jemu, że nie dostałem ojcowskiego ciepła, w związku z czym szukam go u mężczyzn. Ojciec usłyszał też, że powinien mnie dużo przytulać - wspomina.

Jak dodaje, ojca w jego życiu było mało. Był zawiedziony synem, bo ten, zamiast grać w piłkę, sadził kwiaty i malował. Nie mieli wspólnego języka i traktowali się nieufnie. Tamtego dnia ojciec przytulił Franciszka po raz pierwszy. - Ale niespecjalnie się zaangażował i szybko to przeciął. A ja znów poczułem się nieswojo – przyznaje mój rozmówca.

Zaczęli mnie pociągać mężczyźni. Nie chce mi się żyć. Nie potrafię się zmienić i nawet nie wierzę, że to jest możliwe. Nie znam ani jednej osoby, która by z tego wyszła… Szukałem pomocy, ale nigdzie jej nie znalazłem. Nikt nie rozumie piekła, które rozgrywa się w moim wnętrzu

Terapia męskim dotykiem

Na "terapii" Franciszek poznał ponad stu "braci", którzy – podobnie jak on – chcieli "wyleczyć się" z homoseksualizmu. Spotykali się w siedzibie Pomocy2002 w Radomiu i podczas wyjazdów do Częstochowy czy Lichenia, gdzie uczestniczyli w rekolekcjach. Mieli też wakacyjne wypady np. do Krynicy Morskiej. Uczyli się tam, jak być "męskimi", modlili się i brali udział w drogach krzyżowych. Na deser czekał na nich najbardziej "męski" ze sportów, czyli piłka nożna.

- Na spotkaniach Paweł dobierał nas w pary, kazał stawać naprzeciwko siebie, obejmować się i przytulać policzkami. Dla mnie to było coś niesamowitego, bo byłem 19-latkiem, w którym buzowało pragnienie męskiego dotyku. Wtedy po raz pierwszy go dostałem. Czułem ciepło mężczyzny, jego oddech na szyi, słyszałem bicie serca. Napawałem się tym, dopóki trwało, a później pogłębiała się we mnie frustracja. Bo uświadamiałem sobie, jak daleko jestem od tego, czego oczekuje moje ciało - opisuje Franciszek.

Przyznaje, że czasem terapia męskim dotykiem wymykała się spod kontroli i kończyła się seksem w łóżku. - Mnie to się nie zdarzyło, bo za bardzo bałem się spowiedzi, ale niektórzy "popłynęli". Paweł ich piętnował i wyrzucał z "terapii". Potem przedstawiał nam ich jako złych, których trzeba już zawsze unikać. Mówił, że zostali nam podstawieni i nas oszukali. Narastała we mnie złość, nawet nienawiść do nich. Do dziś to sobie wyrzucam. Bo jednego dnia przyjaźniłem się z Antkiem, a drugiego znikał i stawał się moim wrogiem. To było okrutne odtrącanie. Ale tego chciał nasz guru. Byłem gotów nawet przejść po rozżarzonych węglach, gdyby Paweł mnie zapewnił, że dzięki temu będę heteroseksualny - podkreśla.

Członkowie grupy nazywali siebie "braćmi", ale chętnie na siebie donosili. Paweł miał ich nauczyć ciągłej wzajemnej kontroli. Jeśli więc któryś oglądał porno, to drugi szedł do mentora i meldował, że tamten zaliczył skuchę. Oczywiście, z "troski", by przełożony jakoś biedakowi pomógł. - Mimo wszystko na początku czułem się tam bezpiecznie. Bo trafiłem do miejsca, gdzie byli ludzie z tymi samymi problemami, co ja. Nie mogłem być tam sobą, ale przynajmniej taki jak inni – mówi Franciszek.

Mam 16 lat i z problemem nieczystości borykam się już przez 4 lata, a od dwóch z nieodpowiednią orientacją seksualną. Co mam robić? Od czego zacząć? Bardzo proszę o jakikolwiek kontakt

"Stałem nad kotletami i zrozumiałem, że kocham tego człowieka!"

Po trzech latach Franciszek zrezygnował z "terapii", bo nie widział żadnych jej efektów. Jedyne, co mu po niej zostało, to lęk przed bliskością. - Niby się przytulaliśmy, ale męska bliskość była tam piętnowana. Chciałem jej, ale kojarzyła mi się z grzechem i dlatego podświadomie przed nią uciekałem. Po wyjściu z grupy zacząłem szukać relacji, ale nie wierzyłem, że mogą być głębsze. Dlatego namnożyło się tych przelotnych. Na czatach gejowskich umawiałem się z mężczyznami na seks. Miałem poczucie, że żyję w grzechu, uciekałem od tego i wracałem. Ten sposób postępowania w relacjach wdrukował się we mnie i dalej wpływa na moje życie - wyznaje.

Próbował też związków "po bożemu", czyli z dziewczynami. Jak mówi, jedna z nich bardzo się zaangażowała. Nie czuł do niej pociągu, ale wmawiał sobie, że to przyjdzie z czasem. Próbowali zbliżać się fizycznie, jednak nie wychodziło. W końcu opowiedział jej o swoich "przygodach" z chłopakami.

- Najpierw stwierdziła, że razem to przezwyciężymy, ale następnego dnia doszła do wniosku, że to ponad jej siły. Rozstaliśmy się. Wiem od znajomych, że trzy tygodnie płakała i prawie w ogóle nie spała. Uświadomiłem sobie, co zrobiłem. Starając się uciec od homoseksualności, którą Kościół we mnie piętnował, wszedłem w relację z kobietą i ją skrzywdziłem. Postanowiłem, że nigdy więcej. W wieku 25 lat stwierdziłem, że będę grał kartami, jakie dostałem od życia. Zgodnie z tym, co czuję - mówi.

Nie umawiał się już z kobietami, tylko zaglądał na gejowskie portale. Tam poznał Bartka i umówił się z nim na randkę. Dalej nie liczył na bliskość, raczej na seks. Choć nie dostał, czego chciał, to zaczęli się spotykać. Na kolejnych randkach dużo spacerowali po Warszawie i rozmawiali. Polubił Bartka, ale dalej nie patrzył na niego jak na partnera. Jak przyznaje, trochę się nim bawił.

- Po jakimś czasie namówiłem go, żebyśmy razem zamieszkali. I nadal nie chodziło o miłość. Po prostu mieszkałem z siostrą, z którą już ciężko mi się dogadywało. W dodatku miałem dość tych spacerów, trzeba było w końcu gdzieś usiąść. Bartek się zgodził i zaczęliśmy żyć razem. I nie, nawet wtedy nie traktowałem go zbyt poważnie. Aż przyszedł dzień, kiedy spanikowałem. Długo nie wracał z pracy, nie odbierał telefonu, a ja byłem przerażony, że coś mogło mu się stać. Czekając na niego, stałem nad kotletami. Chyba z 30 razy je przewróciłem na patelni, aż zaczęły przypominać kamienie. I nad tymi kotletami zrozumiałem, że kocham tego człowieka. Że znalazłem miłość swojego życia. Zabawiając się nim, wpadłem jak śliwka w kompot. Było już dla mnie za późno – opowiada ze śmiechem Franciszek.

Do tej pory nie wierzyłem, że istnieje jakakolwiek możliwość zwalczenia w sobie homoseksualizmu. Cały czas żyłem w przekonaniu, że za wszystko odpowiadają uwarunkowania genetyczne. Jednak po krótkiej rozmowie z chłopakiem, od którego otrzymałem Wasz adres, nabrałem trochę optymistycznej wiary, że może uda się mnie jeszcze 'naprawić'

"Z hukiem zatrzasnęły się za mną drzwi"

Na wieść o Bartku atmosfera między Franciszkiem i jego rodzicami zgęstniała. Bo nie dość, że chłopaki zamieszkali razem, to jeszcze wzięli ślub w Edynburgu. Było więc już wiadomo, że – jak to ujmuje mój rozmówca – chcą "żyć w grzechu na poważnie".

- Stopniowo moje kontakty z rodzicami się rozluźniały, aż ustały, bo mój związek był dla nich problemem. Uświadomiłem sobie, że oni od dawna nie byli mi bliscy. To Bartek był taki dla mnie. Pomyślałem, że nie mogę sobie pozwolić na to, by żyć według wyobrażeń innych. Że bycie osobą homoseksualną jest w porządku, a jeśli ktoś mnie ocenia, to jego problem. Z hukiem zatrzasnęły się za mną drzwi katolickiego domu i Kościoła – podkreśla.

Franciszek przyznaje, że choć jest z Bartkiem od 10 lat, to dalej ma trudność z uwierzeniem w trwałość ich związku. Nadal ma potrzebę "skakania z kwiatka na kwiatek". - Skutki terapii konwersyjnej do końca życia będę odczuwał. Upośledziła mnie w relacji z drugim człowiekiem. Nie da się tego wygumkować. Razem z mężem musieliśmy się z tym pogodzić. Myślę, że gdybyśmy bardzo się nie kochali, to nasz związek by się rozpadł – tłumaczy.

Po tym, jak wzięli ślub w Edynburgu, próbowali zarejestrować swoje małżeństwo w polskim urzędzie stanu cywilnego. Ten jednak odmówił, bo – jak wskazał – naruszyłoby to tutejszy porządek prawny. Odwołali się więc do wojewody, później przeszli przez kolejne instancje sądów administracyjnych. Bezskutecznie, dlatego skierowali swoją sprawę do Strasburga. - Powiedziano nam, że tam czeka się na rozstrzygnięcie mniej więcej 10 lat, więc może na moją pięćdziesiątkę dostanę wymarzony prezent – mówi Franciszek.

Proszę o pomoc, bo sam już nie daję sobie rady (...) Po kilku latach od pierwszego kontaktu uświadomiłem sobie, że spałem z wieloma facetami, choć zawsze marzyłem o monogamicznym związku. Dzisiaj rozumiem, że nie ma związków męsko-męskich, są tylko przelotne znajomości, przygody, które zawsze kończą się tak samo.

"Upadlanie dzień po dniu"

W 1991 roku Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) usunęła homoseksualizm z listy chorób i problemów zdrowotnych. Teraz nie ma go już w żadnych spisach chorób ani zaburzeń. Za terapiami konwersyjnymi, zwanymi również reparatywnymi, nie stoją żadne dowody naukowe. Przeciwnie, te ostatnie jednoznacznie mówią, że nie da się leczyć ani zmienić orientacji seksualnej. Wspomniane "terapie" w świecie nauki uchodzą za szarlatanerię, która może doprowadzić do poważnych szkód w psychice. M.in. dlatego w 2018 roku Parlament Europejski wezwał kraje członkowskie Unii, by przestały tolerować takie "terapie".

Mimo to na świecie i w Polsce mnożą się katolickie ośrodki, które "pomagają" mężczyznom "doświadczającym niechcianych odczuć homoseksualnych". O konieczności tworzenia takich poradni pisali w 2020 roku biskupi z Konferencji Episkopatu Polski. Przykładem takich ośrodków jest Pascha, która działa w Krakowie, Warszawie i Wrocławiu, a także Odwaga z Lublina. Do momentu publikacji tego tekstu żadna z tych grup nie odpowiedziała na moje pytania.

W kilku zdaniach zrobiła to Pomoc2002, z którą przed laty związał się Franciszek. Przyznała, że cały czas działa, "wspierając osoby chcące kształtować swoje życie zgodnie z zasadami etyki chrześcijańskiej". Ma oferować im grupę wsparcia, "kierownictwo duchowe", zachęty do "rozwoju osobistego", "wartościową lekturę", a "w razie potrzeby sugeruje wizytę u specjalisty". Organizacja nie chce ich nazywać osobami homoseksualnymi, tylko "doświadczającymi niechcianych odczuć homoseksualnych". Choć zaprzecza, że to choroba, to zaraz dodaje, że homoseksualność "może podlegać zmianom, co nie znaczy, że w sposób nieograniczony". Nie precyzuje, co to znaczy, ani nie odpowiada na pytanie, czy w pracy z "podopiecznymi" korzysta z jakichkolwiek - uznanych naukowo - metod.

- Ludzie wyobrażają sobie, że na tych "terapiach" dzieje się coś spektakularnego. Ale najgorsze jest w nich to, że odbywają się bez żadnych fajerwerków. Po prostu dzień po dniu upadlają swoich uczestników, przez co oni tracą siebie. To jak chodzenie w gorsecie, który z każdym dniem jest coraz mocniej zaciskany. To powolne i systematyczne uszkadzanie ludzi, które ma trwałe skutki – podkreśla Franciszek Gruszczyński-Ręgowski.

Niedawno dowiedział się o śmierci swojego dawnego mentora Pawła. - Wcześniej nigdy nie uśmiechnąłem się na wieść o czyjeś śmierci, ale tym razem to się stało. Bo pomyślałem, że nikogo już nie skrzywdzi. Czuję się przez niego uszkodzony na całe życie. I przez Kościół, który wie, że takie "terapie" ludziom szkodzą, a mimo to je pochwala. To jest okrucieństwo – podsumowuje mój rozmówca.

*Cytaty pochodzą z listów do Stowarzyszenia Pomoc2002, które można znaleźć na stronie tej organizacji.

TOK FM PREMIUM