Od wkładek do butów po nowojorską giełdę. Tak najbrzydsze sandały świata doszły na szczyt

Uważane za najbrzydsze, ale i najwygodniejsze buty świata idą po giełdowy sukces w Nowym Jorku! Sandały Birkenstocka docenił Bernard Arnault, właściciel światowego imperium luksusu, w rękach którego jest m.in. Dior, Celine czy Fendi. Wartość firmy szacowana jeszcze niedawno na niewiele ponad 3 miliardy dolarów, ocenia się teraz na niemal 8 miliardów. Jak do tego doszło?
Zobacz wideo

Ta historia swój początek ma 250 lat temu, gdy rodzina Birkenstoków rozpoczęła produkcję wkładek do butów. Na niemiecki rynek - pod koniec XIX wieku - weszła z innowacją. Rozpoczęła produkcję i sprzedaż wkładek profilowanych (wcześniej produkowano jedynie płaskie modele).

Na początku wieku XX Konrad Birkenstock wpadł na jeszcze inny pomysł. Skonstruował elastyczny łuk podbicia, co sprawiło, że buty z jego wkładkami stały się nie tylko wygodne, ale miały też właściwości ortopedyczne. W końcu, w latach 30. ubiegłego wieku, Carl Birkenstock opracował system ortopedyczny z profilowanym obuwiem w roli głównej. Dewizą producenta stało się hasło: wygoda przede wszystkim.

I to właśnie dzięki temu w latach 60. sandały z klamerkami podbiły krainę dzieci kwiatów. Obuły stopy setek tysięcy hipisów na całym świecie i przy okazji zyskały imię najbrzydszych butów świata. Ten tytuł dzierżą zresztą do dzisiaj, kojarząc się z NRD-owskim szykiem - śnieżnobiałą skarpetką frotte do męskich sandałów. Tyle że dzisiaj ten duet pojawia się też na najbardziej eleganckich paryskich salonach. Jak to się stało, że but rodem z niemieckiej prowincji stał się przedmiotem powszechnego pożądania? Częścią odpowiedzi na to pytanie jest... Barbie. Ale po kolei.

To nie wszystko, co mamy dla Ciebie w TOK FM Premium. Spróbuj, posłuchaj i skorzystaj z oferty "taniej na zawsze". Wejdź tutaj, by znaleźć szczegóły >>

Klapki Birkenstoków odkryła w latach 80. Kate Moss, jedna z najbardziej znanych modelek na świecie. Jej zdjęcia w niemieckich sandałach znalazły się na okładce jednego z najpoczytniejszych wówczas magazynów modowych. Zaraz potem klapki wybrał do swojego pokazu Marc Jacobs. 10 lat później Birkenstoki stały się symbolem kobiecego dążenia do wygody. Zyskały na sławie, gdy zaczęła je nosić - zamiast szpilek - Gwyneth Paltrow. Potem poszło już z górki.

Na rynek weszła limitowana seria zaprojektowana przez Heidi Klum, a marka trafiła do języka polityki. By obrazić liberałów, konserwatyści zaczęli używać określenia "Birkenstockowy postępowiec" - rozumiany jako amator śniadaniowego muesli zamiast jajek na bekonie, fan wygodnych butów zamiast lakierowanych półbutów i zwolennik volvo zamiast porsche.

I tu dochodzimy do sedna sukcesu najbrzydszych sandałów świata. Birkenstock trzymał się (i trzyma nadal) z daleka od głównego nurtu mody. Stroni od wielkich wydarzeń. Nie prowadzi kampanii reklamowych, właściwie nie ma stacjonarnych sklepów firmowych. Skupia się na sprzedaży w Internecie i w sieciach obuwniczych. Swoją sławę zawdzięcza marketingowi szeptanemu.

Birkenstockowi niestraszne są światowe kataklizmy

Wszystkie elementy potrzebne do produkcji butów pochodzą z Europy. Granulat korka, z którego produkuje się podeszwy, przyjeżdża z Portugalii i jest odpadem z produkcji korków do butelek. Nie płynie i nie leci samolotem. Do Niemiec przyjeżdża na kołach. Dzięki temu Birkenstockowi niestraszne są światowe kataklizmy. Wszystko powstaje na miejscu.

60 procent pracy przy każdej parze wykonuje się ręcznie. Wymiary profilowanej wkładki kontrolowane są co do milimetra. Chodzenie w niemieckich sandałach ma stymulować wszystkie mięśnie stopy i anatomicznie przypominać chodzenie po piasku. Wewnętrzny system kontroli nie przepuści więc żadnego błędu. Czy ta obsesja na tle jakości ma znaczenie?

To właśnie z niej wyrósł wielki sukces sandałów, które swoje pierwsze kroki stawiały w masowej sprzedaży jako produkt leczniczy. To z tej obsesji zrodziła się też światowa popularność w pandemii, gdy klapki objęły we władanie domowe zdalne biura. Potem zaś stały się częścią wielkiej kulturowej zmiany, gdy pracownicy wrócili do urzędów i firm, ale z sandałów, miękkich dresów i koszul bez krawatów już nie zrezygnowali.

Barbie postawiła kropkę nad "i"

Tu dochodzimy do szczęśliwego finału tej historii. Marka uznana za ikonę branży obuwniczej trafiła bowiem niedawno w ręce najbogatszego Europejczyka - właściciela światowego imperium luksusu. Bernard Arnault, w którego stajni mieści się Lous Vouitton, Dior, Celine, Fendi, Kenzo czy Marc Jacobs - obwołany Midasem XXI wieku - docenił dziedzictwo Birkenstocka i wielki potencjał na przyszłość. I prowadzi je na giełdę.

Wartość firmy szacowana jeszcze niedawno na niewiele ponad 3 miliardy dolarów, ocenia się teraz na niemal 8 miliardów. A firma stale kreśli plany rozwoju. Zamierza wziąć szturmem najludniejszy kraj świata. I zastanawia się, jak wyprodukować sandały, na które będzie stać każdego mieszkańca Indii.

I na koniec o najświeższym sukcesie Birkenstocków - sukcesie filmowym, który sprawił, że ze sklepowych półek wymiotło klapki w kolorze różowym. To właśnie ta marka zagrała w najpopularniejszym filmie sezonu - "Barbie". W jednej z kluczowych scen tytułowa bohaterka wybiera pomiędzy różowymi szpilkami, a najprostszymi sandałami niemieckiej marki. Wybór może nieoczywisty, ale nie wtedy, gdy na wysokich obcasach trzeba zejść po stromych schodach albo dobiec do autobusu.

TOK FM PREMIUM