Czyje życie ocalić: młodszego dziecka, starszego, a może matki? Trudne wybory strażaków przy ratowaniu ofiar wypadków

- Dla mnie najtrudniejszym wypadkiem był ten, w którym zginęło trzech nastolatków. Wracali po weekendzie do domu, wpadli w poślizg i uderzyli w inny samochód. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, byli jeszcze we wraku, ale niestety nie dało się ich uratować. Przed kilkoma godzinami mieli jeszcze swoje rodziny, obowiązki i szkołę, a wystarczyła sekunda i nie mieli już nic - mówi starszy kapitan Rafał Krupa z Komendy Straży Pożarnej w Sochaczewie.

29 czerwca 2021 roku. W Komendzie Powiatowej Straży Pożarnej w Sochaczewie rozbrzmiewa alarm. Dyżurny przyjął zgłoszenie o wypadku, do którego doszło w pobliskim Elżbietowie. Operator numeru 112 mówił o jednej poszkodowanej osobie, ale strażacy z doświadczenia wiedzą, że muszą być przygotowani na więcej.

Mają świadomość, że najgorsze wypadki zdarzają się w takie letnie, słoneczne dni, jak ten 29 czerwca. Bo kiedy warunki drogowe są dobre, kierowcy wciskają gaz do dechy. Jak mówią strażacy, na oblodzonych drogach w zimie wypadków jest więcej, ale ich skutki są mniej tragiczne.

Strażacy z Sochaczewa szybko zakładają grube kombinezony ochronne, rękawiczki i hełmy jak do pożaru, bo nie wiedzą, co zastaną na miejscu. Osobówka, w której tkwi poszkodowany, może płonąć, nawet jeśli nie było o tym mowy w zgłoszeniu.

W pośpiechu wsiadają do wozów, które są wyposażone w sprzęt do rozcinania karoserii - na wypadek gdyby poszkodowany był uwięziony w zdeformowanym od uderzenia samochodzie. Wtedy musieliby go wydobyć, ale tak, żeby zminimalizować ryzyko spowodowania dodatkowych obrażeń jego ciała - ranni często mają poważne urazy kręgosłupa lub otwarte złamania.

Wozy straży pożarnej z Sochaczewa pędzą na sygnale, a znajdujący się w nich mężczyźni zastanawiają się, czy poszkodowanym nie okaże się ktoś im bliski. Zawsze mają takie myśli, gdy do wypadku dochodzi w ich powiecie. Kiedyś jeden z nich pojechał do wypadku, w którym zginął jego brat. Dowódca zwolnił go z działań ratowniczych, bo rozumiał, że to dla niego za dużo, poza tym miał inne ręce do roboty. Gdyby jednak pomoc tego strażaka była niezbędna, nie miałby taryfy ulgowej, musiałby działać.

Po kilkunastu minutach strażacy z Sochaczewa docierają do Elżbietowa. Po raz kolejny sytuacja, którą zastają, okazuje się o wiele bardziej koszmarna, niż się spodziewali.

Sekunda, która kończy wszystko

O godz. 14:51 nasz serwis tokfm.pl donosi: "Tragiczny wypadek w Elżbietowie w powiecie sochaczewskim. Osobówka zderzyła się z samochodem ciężarowym. Nie żyje pięć osób, w tym troje dzieci".

- Gdy przybyliśmy na miejsce, zobaczyliśmy obraz nie do opisania. Pięć osób w samochodzie, w tym trójka dzieci, wszyscy bez funkcji życiowych, czyli nie oddychali, a ich serca nie biły. Próbowaliśmy ratować najmniejsze dziecko, bo jego obrażenia wydawały się najmniejsze. Zrobiliśmy resuscytację. Po krótkiej chwili dojechało pogotowie i ratownicy ocenili, że dalsze działania nie mają sensu. Wtedy do nas dotarło, że nic już nie możemy zrobić dla ofiar tego wypadku. To jest coś, co zostaje w pamięci - mówi st. kpt. Rafał Krupa ze straży pożarnej w Sochaczewie.

Jak dodaje, wypadki, w których giną dzieci, najtrudniejsze są dla strażaków, którzy są młodymi ojcami. - Oni jeszcze bardziej to biorą do siebie niż pozostali. Ale dla reszty to też jest bardzo mocne przeżycie. Zwykle nie widać po nas tego obciążenia emocjonalnego, ale ono w środku nas siedzi - przyznaje.

Dla niego najtrudniejszym wypadkiem był ten sprzed kilku lat, w którym zginęło trzech nastolatków. Wracali po weekendzie do domu, wpadli w poślizg i uderzyli w inny samochód. - Gdy przyjechaliśmy na miejsce, byli jeszcze we wraku, ale niestety nie dało się ich uratować, lekarz stwierdził zgony. Później był ten moment wyciągania zwłok z roztrzaskanego samochodu... To się działo po godzinie czy dwóch, gdy prokurator przeprowadził już wstępne ustalenia przyczyn wypadku. Musieliśmy rozciąć karoserię, żeby wydobyć zwłoki. Były już w mocno złym stanie - wspomina.

- Miałem wtedy poczucie kruchości życia. Przed kilkoma godzinami oni jeszcze żyli, mieli swoje rodziny, obowiązki, szkołę i całe życie przed sobą, a wystarczyła sekunda i nie mieli nic - dodaje Rafał Krupa.

Komu pierwszemu pomóc: młodszemu dziecku, starszemu, a może matce?

Dopóki trwa akcja ratownicza, strażacy są pod wpływem adrenaliny i skupiają się na działaniu: rozcinaniu karoserii, wyciąganiu rannych z wraków samochodów, a potem resuscytacji. Gdy przyjeżdża lekarz i stwierdza zgon, zabezpieczają miejsce wypadku. - I wtedy w naszych głowach pojawiają się pytania: "czy mogliśmy zrobić to lepiej, szybciej?", "czy dzięki temu człowiek by przeżył?", "czy w pierwszej kolejności ratowaliśmy osobę, która miała największe szanse na przeżycie?", "a może to była ta druga?" - mówi st. kpt. Krupa.

Te wątpliwości są następstwem trudnych decyzji, które strażacy podejmują tuż po przyjeździe na miejsce wypadku. Widzą np. pięć osób bez oznak życia, uwięzionych w roztrzaskanym samochodzie. Każda sekunda się liczy, a oni muszą zdecydować, którą z nich jako pierwszą wyciągnąć z wraku i udzielić jej pomocy. Najmłodszemu dziecku? Temu starszemu? A może ich matce? Takie dylematy mają na co dzień, a czasem nawet parę razy dziennie.

- Jeśli na miejscu wypadku zastajemy ofiary śmiertelne, już nic nie możemy zrobić i to nas tak bardzo nie obciąża. Natomiast gdy przez półtorej godziny kogoś reanimujemy, a to i tak kończy się jego śmiercią, to wtedy przychodzą te pytania, czy można było zrobić coś lepiej - przyznaje.

"Odchorowują" wieczorem, gdy mogą spokojnie usiąść w komendzie i pogadać. Opowiadaniem sobie o ostatniej akcji ratowniczej łagodzą emocje. - Strażacy nie są jakoś bardzo wylewni, nie chcą się użalać nad sobą ani się otwierać, ale te wieczorne rozmowy, podczas których możemy spokojnie pozbierać myśli i jeszcze raz wspólnie przeżyć to, co się wydarzyło, pomagają. Bo czujemy, że tworzymy zespół, razem przeżywamy traumatyczne doświadczenie, dzięki czemu nikt nie zostaje z nim sam i trudne emocje rozkładają się na wszystkich. To poczucie wspólnoty jest ważne, by sobie powiedzieć, że zrobiliśmy, co się dało, i musimy dalej pracować - tłumaczy Rafał Krupa.

Niektórzy z nich po powrocie do domu są osowiali. Rodziny widzą, że mają za sobą ciężki dzień, bo nie żartują, niewiele mówią, są zamyśleni. Nie chcą wynosić pracy do domu i obciążać nią bliskich. Niektórym z nich ofiary wypadków śnią się po nocach.

Jeśli po kilku dniach taki stan nie przechodzi, mogą liczyć na wsparcie psychologa, który pracuje w komendzie. Po wypadku w Elżbietowie wszyscy z nim rozmawiali.

"Ale ja jej nie widziałem, ja jej nie widziałem, ja jej nie widziałem…"

- Podczas akcji ratowniczych jednym z większych obciążeń emocjonalnych dla nas jest moment, gdy na miejsce wypadku dociera rodzina poszkodowanego. Wtedy działania ratownicze są już zazwyczaj zakończone. Jej rozpacz nam się udziela. Rodziny nie dowierzają, że stracili bliską osobę. Niejednokrotnie też potrzebują pomocy medycznej, bo zdarza się, że słabną i czują na ból w klatce piersiowej - mówi st. kpt. Krupa.

A jak reagują sprawcy śmiertelnych wypadków? - Są trzy grupy takich osób, ale my obserwujemy reakcje tylko ostatniej, bo do pierwszej należą ci, którzy odnieśli poważne obrażenia i szybko trafiają do szpitala, a do drugiej zaliczają się kierowcy pod wpływem alkoholu albo narkotyków. Są na tyle odurzeni, że nie ma z nimi kontaktu. Trzecia grupa sprawców śmiertelnych wypadków to osoby, które wiedzą, co zrobiły. Mają poczucie winy, choć nie zawsze od razu. Czasem długo są w szoku. Przypominam sobie mężczyznę, który siedział na poboczu ze złamaną ręką i powtarzał jak mantrę: "Ale ja jej nie widziałem, ja jej nie widziałem, ja jej nie widziałem...". Chodziło o prowadzącą samochód, w który ten facet uderzył - wspomina.

Jak dodaje, strażacy nigdy nie wybierają, komu pierwszemu udzielić pomocy - poszkodowanemu w wypadku czy jego sprawcy - na podstawie własnego osądu, kto na nią bardziej zasługuje. Zresztą często po przybyciu na miejsce nie mają pojęcia, kto jest kim. - Czasem, gdy pijany kierowca zrobił krzywdę innym, to owszem, trochę nas boli, ale ratujemy wszystkich, a kwestię kary zostawiamy sądom - zapewnia strażak z Sochaczewa.

Ciągłe napięcie w oczekiwaniu na dzwonki

W pierwszym wypadku, przy którym pracował Rafał Krupa, zginęła dwudziestoparolatka. Po uderzeniu ciężarówki jej samochód rozpadł się na dwie części. Fragmenty szyb i plastiku były rozrzucone na obszarze 100 metrów. - W środku samochodu był dziecięcy fotelik. Nikt z nas nie miał pewności, czy to dziecko było w samochodzie podczas uderzenia i czy pod jego wpływem nie wypadło z auta. Przeszukaliśmy teren, ale okazało się, że dziecka nie było - relacjonuje.

Jeśli tak zaczyna się kariera strażaka, a potem jest tylko gorzej, to jak w tym zawodzie przetrwać? - Ratowanie innych to po prostu nasza praca. Ale tak, bywa trudno. Czasem strażak wyjeżdża do 500 wypadków i nic się w nim nie dzieje, a przy 501. stwierdza, że to już go za bardzo obciąża. I wygląda jak ten początkujący, który na widok ofiary wypadku staje blady i oblany zimnymi potami – mówi Krupa.

Dodaje, że strażaków wycieńcza też trwanie w nieustannym napięciu. - Nawet gdy któryś z nas idzie w komendzie pod prysznic, to ciągle jednym uchem nasłuchuje, czy nie zagrają dzwonki, które oznaczają wezwanie na wyjazd. Albo siedzi na wywiadówce syna i nagle słyszy dzwonek w klasie, więc się zrywa i chce biec do komendy. Kolega mawia, że odpoczywa, gdy jesteśmy wzywani do szerszeni na strychach, bo wtedy nie czeka na dzwonek - tłumaczy.

Niektórzy strażacy wypalają się zawodowo. Są wtedy ciągle przemęczeni, nawet jeśli nie wykonywali ciężkiej pracy. Mają dolegliwości bólowe - typowe objawy psychosomatyczne. - Niektórzy są już wtedy w takim wieku, że przechodzą na emeryturę. Innym udaje się to "rozchodzić". Straż organizuje też turnusy antystresowe, na które mogą pojechać, porozmawiać ze specjalistami, przepracować trudne emocje, czyli ułożyć sobie wszystko w głowie. To pomaga - twierdzi st. kpt. straży w Sochaczewie.

Trudności związane z pracą rekompensuje strażakom świadomość, że najpierw oni, a później lekarze dają ciężko rannemu "złotą godzinę". To czas, w którym od niego nic już nie zależy, a w którym musi otrzymać pomoc, żeby przeżyć. Strażak - dawca "złotej godziny".

TOK FM PREMIUM