Czy istnieje "piękna śmierć" i co w slangu medycznym oznacza "bilet do nieba"? [FRAGMENT KSIĄŻKI]
- Zawsze marzyłem o tym, żeby opowiedzieć światu te historie. Moja narracja jest w pozytywnym nurcie wspomnień i patrzenia na świat bez narzekania, z dużą dawką empatii. Jest przepełniona humorem, anegdotami i przejmującymi historiami, które pozostaną z czytelnikiem na długo. Myślę, że wielu z was odnajdzie w poszczególnych historiach siebie" - napisał na Facebooku ratownik, który dopiero po latach pracy w karetce pogotowia zdał sobie sprawę z tego, że nie jest bogiem. Opowieści Jarosława Sowizdraniuka wysłuchała i spisała dziennikarka Justyna Dźbik-Kluge.
'Ratownik. Nie jestem bogiem'. Justyna Dżbik-Kluge, Jarosław Sowizdraniuk, wydawnictwo Marginesy Materiały promocyjne książki, wydawnictwo Marginesy
W rozmowie z TOK FM autorka przyznała, że wyzwaniem dla niej było połączenie w książce dwóch form literackich: wywiadu z bohaterem ratownikiem medycznym i krótkich opowiadań, w które zamknięte są opisywane przez ratownika przypadki pacjentów.
- Mam nadzieję, że udało się osiągnąć zamierzony efekt – opowiadania pisane w pierwszej osobie, pozwalają czytelnikom "wejść w buty" ratownika, być z nim na miejscu wypadku, pożaru czy reanimacji. Liczę, że takie opisanie ratowniczego życia pozwoli je nie tylko lepiej zrozumieć, ale po prostu poczuć – wyjaśniła i zdradziła, że szczególnie poruszyła ją jedna historia, którą umieściła na początku książki, w rozdziale pt. "Bilet do nieba", co w slangu ratowników medycznych oznacza sytuację, w których nie udaje się uratować pacjenta. To opowieść o młodej kobiecie, która umiera chora na raka, jednak ze względu na ciężki stan ratownicy nie zawożą jej do szpitala, tylko podłączają do aparatury monitorującej funkcje życiowe i pozwalają odejść w domu. W spokoju, w towarzystwie męża i dwójki dzieci.
Książka dziennikarki Justyny Dżbik-Kluge i ratownika medycznego Jarosława Sowizdraniuka ukazała się nakładem Wydawnictwa Marginesy. Prezentujemy fragment książki.
Cukrzyca
Kiedy na pagerze wyświetliło mi się słowo "cukrzyca", nie spodziewałem się niczego spektakularnego. Ale po chwili przyszła druga część komunikatu – "pacjentka bez kontaktu". Popędziliśmy z ekipą do karetki i pojechaliśmy na miejsce. Elegancki dom, piękna zabytkowa kamienica. Uwielbiam takie stare budynki. Mam wrażenie, że są trochę jak ludzie. Mają duszę. Pobiegliśmy po schodach na piętro, do mieszkania. Znałem ten klimat. Miejsca, w których żyli ludzie starsi, urodzeni jeszcze przed wojną, często były do siebie podobne. Wszędzie mnóstwo książek, stare meble. Na stole okazały bukiet kwiatów, choć lekko zwiędniętych. Wazon stał na misternie wydzierganym na szydełku obrusie.
Pamiętam charakterystyczny, słodki zapach unoszący się w powietrzu – jakby mieszanka pudru, kremu Nivea i leków ziołowych. Spodziewałem się, że nasza pacjentka będzie dostojną, starszą panią, że będzie mówiła piękną polszczyzną. Tymczasem pani nie mówiła nic, tylko siedziała za wielkim stołem z głową opartą na rękach. Podtrzymywała czoło prawą dłonią, jakby się zastanawiała. Powieki miała opuszczone. – Wie pan, mama choruje na cukrzycę – zaczepiła mnie ładna czterdziestoparolatka, najwyraźniej córka pacjentki. – Często zdarza jej się taki stan, że jest jakaś obca, nie chce z nikim rozmawiać. Dziś to nawet nie chciała dać palca do wkłucia, żeby podać leki. Córka zaczęła relacjonować mi całe leczenie. Byli przyzwyczajeni do tego, że pogotowie odwiedzało mamę nawet kilka razy w miesiącu. Kobieta wyjęła z szuflady plik papierów, zaczęła mi pokazywać wyniki badań, dokumenty z pogotowia. Zirytowałem się, bo przez ten cały wywód nie mogłem w spokoju podejść do pacjentki. W końcu pochyliłem się nad siedzącą za stołem mamą. – Dzień dobry drogiej pani, jesteśmy z pogotowia ratunkowego. Co się stało? Zero odzewu. Nic. Cisza. – Halo, przepraszam, droga pani, chcielibyśmy panią zbadać. To samo. Nawet nie drgnęła. – No widzi pan! Jest uparta jak wół – odezwała się cokolwiek nerwowo córka. – Ma tak często. Nie chce z nikim mówić, pewnie nawet do szpitala nie będzie chciała pojechać.
Nie zważając na te uwagi, dotknąłem ramienia pacjentki. Była sztywna. Sprawa okazała się dla mnie jasna. Nie żyła, i to od kilku godzin. – Przykro mi, ale państwa mama nie żyje – powiedziałem spokojnie do córki i pozostałych krewnych. W salonie było w sumie kilka osób. – Ale jak nie żyje?! – oburzył się jakiś pan. – Przecież myśmy z nią rozmawiali! – Rozumiem, że państwo do niej mówili, ale nie odpowiadała, prawda? Wtedy w salonie zapanowała kompletna cisza. Do wszystkich dotarło, co się tak naprawdę stało. Na podstawie dalszych rozmów z rodziną ustaliłem, że kobieta nie żyje od kilku godzin. Rodzina w tym czasie próbowała usilnie się z nią rozmówić, a ona po prostu zastygła za stołem. To był wynik stężenia pośmiertnego, które pojawia się po czterech, sześciu godzinach od śmierci. W momencie zgonu wszystko staje w miejscu, mam na myśli serce, płuca, nerki, wątrobę itd. W rezultacie nasza "fabryka" przestaje wytwarzać energię. Skurcz mięśni jest biernym połączeniem aktyny i miozyny, natomiast do rozkurczu potrzebna jest energia, której po śmierci ciało nie produkuje. Stąd po wyczerpaniu jej zapasów pojawia się spięcie mięśni, które nazywamy stężeniem pośmiertnym. A nasza pani oparła się o stół, gdy poczuła słabość, i wtedy doszło do zatrzymania krążenia. Grawitacja i siły działające na dźwignie w stawach zrobiły swoje i w takiej nienaturalnej pozycji kobieta zastygła. Pamiętam, że przełożyliśmy pacjentkę na łóżko, bo – mówiąc kolokwialnie – głupio tak zostawiać trupa przy stole.
Położyliśmy ją na łóżku, a ona w tej pozycji – z nogami do góry i ręką przy czole – tak została.
Zdrada
To była niedziela rano. Początek mojego dyżuru, jakaś siódma czterdzieści. Miałem wtedy bardzo fajną ekipę. Lekarz, z którym jeździłem, był przesympatyczny, tylko wszystko robił powoli. Ślimaczył się straszliwie. Fachowiec jakich mało, ale na wszystko potrzebował ze dwie godziny więcej niż inni. Drugim kolegą w ekipie był pielęgniarz, który z kolei miał swoje małe natręctwa – szorował karetkę przez pół nocy, żeby doczyścić wszystko, gdy mu podałem rękę na powitanie, to mył ją z dziesięć razy, żeby porządnie zdezynfekować. A kiedy siedział obok mnie, to – psik! psik! – potrafił znienacka spryskać mnie płynem do dezynfekcji. Rzucał wtedy dobroduszny komentarz: "O! I już jesteś czysty!". Wszyscy się z niego śmiali. Ja w sumie też, dopóki kiedyś nie zapytałem, co mu jest. Okazało się, że cierpi na nieleczony zespół stresu pourazowego. Wcześniej pracował na jakiejś misji wojskowej, chyba w Iraku, i tam mu się tak poprzestawiało w głowie. Facet miał w przeszłości traumatyczne doświadczenia, a koledzy mówili o nim "dziwak", "głupol". W sumie to może inni też wiedzieli o tym, gdzie był, ale czasami lepiej nie wiedzieć. Grunt, że karetka zawsze była czysta. Nikt o nic nie pytał i zaakceptowaliśmy go takim, jaki był.
No więc w niedzielny poranek pojechaliśmy taką osobliwą ekipą na wezwanie. Przyjeżdżamy, na miejscu starszy pan, osiemdziesiąt cztery lata. Pamiętam jego dom, bo często go mijam w drodze do pracy. No i ten przesympatyczny dziadek mówi nam, że źle się czuje. – A kto w niedzielę rano czuje się dobrze? Taki dzień! – zażartowałem. Dziadek niby się zaśmiał, ale jakoś niewyraźnie. Zabieramy się do badania, rozmawiamy, a on zaczyna nam relacjonować, jak to żona go właśnie niedawno zdradziła. Pomyślałem: "Kurde, szykuje się kolejny wyjazd 'psychologiczny'". No ale co robić, taka robota. – A ile żona ma lat? – Osiemdziesiąt cztery, jak ja – odpowiedział. "Osiemdziesiąt cztery? Dziwny wiek na zdradę" – pomyślałem sobie w duchu, ale okej, różne rzeczy się dzieją, wiele widziałem. Sprawdzamy dalej stan pacjenta, zabraliśmy się do podpinania EKG. – Wiecie, panowie, młodszego sobie znalazła i odeszła. Wyprowadziła się ode mnie. Taki los mnie spotkał.
Rozglądam się po pokoju, stoją ich wspólne zdjęcia w ramkach. Coś mi się w tej historii jednak nie składało. W pewnym momencie opowieści zorientowałem się, że żona po prostu nie żyje. Nie ma jej, bo umarła. Nikt tam nikogo nie zdradził, po prostu odeszła, bo przyszedł jej czas, a ten człowiek mówił o niej wciąż z ogromną miłością i tęsknotą. Odpłynąłem myślami na chwilę, jaka to romantyczna w gruncie rzeczy historia, i w tym momencie defibrylator zawył złowieszczym alarmem. Obraz na monitorze zaczął przypominać szlaczki skrzętnie rysowane przez dwulatka, co wskazywało na migotanie komór. W takiej sytuacji muszę jak najszybciej uderzyć pacjenta prądem, nawet do trzech razy.
Zabieram się do ratowania go, a koledzy z zespołu patrzą na mnie jak na wariata. – Jarek?! Co ty, kurwa, robisz? Przecież ten facet jest przytomny, mówi, opowiada! A ty go rąbiesz prądem?! – On ma zatrzymanie krążenia i migotanie! – krzyknąłem tylko i JEB! Rąbnąłem go prądem pierwszy raz. – I wiecie, panowie, wzięła ta moja Basia kochana walizki… JEB! Rąbnąłem drugi raz. Wtedy stracił przytomność i osunął się z kanapy na podłogę. Rąbnąłem go trzeci raz prądem, otworzył oczy, wstał i powiedział: – No tak, i nigdy nie wróciła, bo nie żyje. To było coś NIE-SA-MO-WI-TE-GO!
Moi koledzy patrzyli na mnie w osłupieniu. – Ty jesteś pojebany – rzucił lekarz flegmatyk. Chwilę mu zajęło zrozumienie, co tam się wydarzyło. Ten człowiek przeżył moment śmierci klinicznej. Mimo że jego serce przestało pompować krew, w mózgu pozostała jakaś rezerwa tlenu. Ponieważ starsi ludzie potrzebują go mniej, nasz pacjent nie stracił przytomności i opowiadał te historie o zdradzie. Dziadek chciał o własnych siłach zejść z nami do karetki, żeby pojechać do szpitala na badania kontrolne. Był w doskonałym stanie. W ogóle nie pamiętał momentu zapaści. – Co pan mnie będzie na krzesełku niósł! Sam pójdę! – zbeształ mnie, kiedy zaoferowałem mu pomoc. – Spokojnie, proszę pana, takie są procedury – wyjąkałem, podniecony całą sytuacją. – Zapraszam na krzesełko, zasłużył pan na przemarsz w lektyce.
Siedziałem z nim w karetce, a on cały czas opowiadał mi o żonie. Już nie o żadnej wymyślonej zdradzie, tylko o tym, że zmarła miesiąc wcześniej, że mu jej bardzo brakuje, że to była miłość jego życia, że bardzo chciałby już do niej dołączyć. Dostarczyliśmy go na oddział, pożegnaliśmy się. Niestety kilka godzin później dziadek zmarł. Ta wiadomość mnie jednak nie zasmuciła. Dla mnie to była piękna śmierć. Śmierć człowieka, który bardzo tęsknił za ukochaną, bardzo chciał się z nią spotkać w innym życiu, bo tu już nie umiał bez niej żyć.
'Ratownik. Nie jestem bogiem'. Justyna Dżbik-Kluge, Jarosław Sowizdraniuk, wydawnictwo Marginesy Materiały promocyjne książki, wydawnictwo Marginesy
Dla bliskich na pewno żadna śmierć nie jest piękna
Bo patrzymy na umierających ze swojej perspektywy, przykładamy do nich naszą miarę. Myślimy o sobie, nie o nich. Tobie się wydaje, że w ratowaniu życia jest coś nerwowego, a dla wielu ludzi śmierć to upragniony spokój, przystań. Czasami ludzie wręcz na nią czekają. To my dorabiamy do niej dramatyczną historię. Niby w Polsce jesteśmy takimi katolikami, a jednak zobacz, cały czas wyznajemy kult ciała, życia, mało w nas duchowości, zrozumienia naturalnych procesów. Nagle ktoś starszy w rodzinie umiera i wszyscy podnoszą krzyk: "Jezu! Czemu on umarł?!". No umarł, bo przyszedł na niego czas. Ale co to znaczy, że umarł? Dla kogo? Ciało umarło, my się nad tym ciałem tak straszliwie pochylamy, roztkliwiamy. A co z duszą? Nie wiem, czy waży dwadzieścia jeden gramów, jak to było w filmie, ale wiem, że na pewno istnieje. Lubię film Joe Black, bo tam Śmierć, grana doskonale przez Brada Pitta, tak sobie wędruje od człowieka do człowieka, wybiera kolejne osoby i im towarzyszy. Z tego filmu pochodzi też piękne zdanie, które przypomina mi się zawsze w momencie śmierci pacjenta: kiedy patrzysz w oczy człowieka, który odchodzi, to przez moment możesz zobaczyć obraz Boga. Jestem wierzący i do mnie to zdanie bardzo trafia. Uważam, że tak właśnie jest. Powiem ci, że dopóki reanimujesz człowieka, dopóki walczysz o jego życie i próbujesz go ratować, to tam w środku coś jest. Ale gdy przerywasz reanimację, bo tak się zdarza, człowiek umiera i ty przy nim jesteś, to dla mnie zostaje kupa kości i mięsa. Życie z ciała ulatuje. Widać to po oczach. Gdy patrzysz w oczy ludzi, którzy umarli, napotykasz puste spojrzenie, czegoś w nim brakuje, takiego błysku, tchnienia życia.
Wiem, że śmierć bliskiego to jest coś strasznego. Patrzymy na nieżywe ciało, płaczemy nad nim, ale dla mnie w tym ciele już nie ma człowieka. Dlatego ważne jest, żeby tej duszy pozwolić odejść godnie.
-
PiS znów obniży wiek emerytalny? Ekspert: Tym nie da się już wygrać wyborów
-
Politycy nadużywający kłamstwa otrzymali "turbodoładowanie". "Pojawiła się możliwość oszukiwania społeczeństwa na masową skalę"
-
"Zwijała z ulic" polskich chłopców, by kopulowali dla III Rzeszy. Kim była Inge Viermetz?
-
Ulewy oraz burze z gradem. IMGW wydało ostrzeżenia dla kilku województw
-
Tusk czy Morawiecki? Polacy wskazali, który z polityków byłby lepszym premierem [SONDAŻ]
- "To przekażcie Putinowi". Zełenski o kontrofensywie: Wszyscy dowódcy nastawieni są pozytywnie
- Iga Świątek gra z Czeszką Karoliną Muchovą w finale French Open. Ma szansę na czwarty w karierze wielkoszlemowy tytuł
- Wysadzenie tamy w Nowej Kachowce. "Zapasów jedzenia pozostało na dwa dni, brakuje wody pitnej"
- Boris Johnson ustąpił z funkcji posła. Były premier Wielkiej Brytanii ogłosił "natychmiastową rezygnację"
- W Nowej Kachowce poziom wody opada. Miasto pozostaje bez prądu