Spędzili wakacje na Islandii w hotelu covidowym. "Każdy dzień był jak zesłanie"
Pierwsze komplikacje zaczęły się, gdy Martyna przeczytała w Internecie, że polskie zaświadczenia o szczepieniu nie są nic warte na Islandii. Znalazła też informację, że Niemcy "dla pewności" wbijają potwierdzenia wykonanych szczepień do tzw. żółtych książeczek, które można uzyskać w autoryzowanych przychodniach zajmujących się medycyną tropikalną.
- Wyrobiliśmy je z mężem jeszcze w 2007 roku, przed wylotem do Afryki i od tego czasu wbijaliśmy do nich wszystkie szczepionki na tropikalne choroby zakaźne. Jak przeczytałam w sieci, że z polskimi zaświadczeniami o szczepieniu możemy na Islandię nie wjechać, wysłałam do tamtejszego urzędu pytanie, czy nas z nimi wpuszczą. Odpowiedzieli, że papiery są weryfikowane dopiero na granicy. Stwierdziłam, że nie ma co ryzykować i zrobimy jak Niemcy. Po prostu poprosiłam lekarza, który nas szczepił, żeby potwierdzenie wbił do naszych "żółtych książeczek" - opowiada.
Wydawało się, że wszystkie formalności zostały dopełnione. 23 maja Michał i Martyna z synami (10 i 12 lat) ruszyli na Okęcie. - Przy odprawie stał człowiek, którego zadaniem było sprawdzić, czy nasze dokumenty są wystarczające, by Islandia nas przyjęła. Gdyby coś było nie tak, czyli np. gdybyśmy nie mieli szczepień, w ogóle nie weszlibyśmy na pokład samolotu – mówi Martyna.
Udało im się dostać na Islandię. Każdy, kto tam przylatuje, jeszcze na lotnisku ma robione testy na COVID-19 – bez względu na to, czy został zaszczepiony. Gdy rodzina im się poddała, poinformowano ją, że wynik dostanie w ciągu 24 godzin SMS-em, a do tego czasu musi pozostawać w hotelu. - A że my nie mieliśmy wynajętego hotelu, tylko kampera, to powiedzieli nam, że możemy nim jeździć, byle byśmy do sklepów nie wchodzili – relacjonuje nasza rozmówczyni.
Po kilkunastu godzinach dostała potwierdzenie, że ma wynik negatywny, takiego smsa dostał również Michał, więc podjechali razem pod wulkan i zaczęli na niego wchodzić. Już w trakcie wędrówki odebrali telefon i dowiedzieli się, że starszy syn ma koronawirusa. A potem kolejnego, że Michał też. Mieli natychmiast wrócić do Rejkiawiku na dodatkowe badania. - W szpitalu zrobili nam wymazy i badania krwi, po czym od razu skierowano nas do hotelu covidowego. Zostaliśmy rozdzieleni. Ja z młodszym synem byliśmy "czyści", ale mieliśmy kontakt z zakażonymi, więc skierowano nas na drugie piętro na 5-dniową kwarantannę, a mąż ze starszym synem zamieszkali w pokoju na czwartym piętrze, gdzie czekała ich 14-dniowa izolacja - mówi.
Ani Michał, ani starszy syn nie mieli żadnych objawów, nawet kataru. Mimo to Martyna usłyszała od lekarza, że chłopak jest "very sick". - Drugą dawką Pfizera zaszczepiliśmy się 15 maja, czyli 8 dni przed wylotem. Więc byliśmy mega zaskoczeni, że mąż i syn mieli COVID – przyznaje Martyna.
"Każdy dzień był jak zesłanie"
- Musiałam siedzieć z synem w tym hotelu covidowym przez 5 dni. Przysługiwał mi jeden godzinny spacer dziennie albo dwa półgodzinne. Ale mogłam wyjść poza teren hotelu tylko rano albo wieczorem, kiedy nie było wielu ludzi na ulicach. W hotelu pilnowali nas ludzie z Czerwonego Krzyża – wspomina Martyna.
- Byli mili. Ciągle się dopytywali, czy dobrze się czujemy, czy czegoś nam potrzeba. Jak młody chciał czekoladę, to przynieśli mu cztery tabliczki. Tyle że trudno było wysiedzieć w tym pokoju, bo my z synem w ogóle nie mogliśmy go opuszczać. Łóżko, dwie szafki nocne, stolik, lustro i łazienka. Wszystko kręciło się wokół gry w karty i jedzenia. To straszny marazm - życie od śniadania do obiadu i od obiadu do kolacji. Jak już wybiła godz. 18, to przynosili kolację i wiadomo było, że następna "rozrywka" czeka nas dopiero rano w postaci śniadania. Obiady jedliśmy "wspólnie" z żoną i drugim synem, łącząc się przez Whatsappa. To były takie "obiady przez telefon". A przecież dzieliły nas tylko dwa piętra. Trochę absurdalna sytuacja, bo żony nie widziałem "na żywo" przez kilkanaście dni – dodaje Michał.
Młodszy syn dostał kataru i jak tylko Martyna zawiadomiła obsługę hotelu, to przysłali lekarza. Zrobili kolejny test, który był negatywny. Gdyby okazał się pozytywny, to siedzieliby tam dodatkowe dwa tygodnie.
- Poprosiłem sąsiada, żeby zabrał z mojego domu laptop i wysłał mi na Islandię, bo nie chciałem zawalić pracy. Nie dość, że został mi oclony, to jeszcze musiano mi zorganizować specjalne wyjście z hotelu, bo tylko kartą mogłem zapłacić kurierowi. Jego i mnie ubrali w covidowe "kubraczki" - wspomina jeszcze Michał.
- Zamiast biegać po górach, dzieci siedziały w telefonach. Ja jeszcze z młodszym synem mogłam się przewietrzyć, pójść nad ocean, ale i tak po dwóch dniach miałam zjazd nastroju. Można było oszaleć. Mąż z każdym dniem był w coraz gorszej kondycji psychicznej. Każdy dzień był jak zesłanie. Synom było łatwiej, jakoś zaakceptowali tę sytuację - opowiada Martyna.
- Mogło być jeszcze gorzej. Facet z naprzeciwka przyleciał ze Stanów Zjednoczonych z żoną na miesiąc miodowy. On był pozytywny, więc siedział dwa tygodnie w covidowym hotelu, a ona gdzieś się w tym czasie błąkała po Rejkiawiku – stwierdza Michał.
"Chciałabym zaszczepić dzieci"
Po pięciu dniach Martyna z młodszym synem opuścili hotel, wsiedli do kampera i pojechali zobaczyć gejzery i lodowce - wykorzystali dwa dni, które zostały im do powrotu do Polski. Michał ze starszym dzieckiem musiał pozostać w covidowym hotelu jeszcze przez dziewięć dni. - Jak już pozwolili nam wyjść z pokoju, to prawie uciekliśmy stamtąd, byle dalej. Kupiłem nowe bilety lotnicze, bo początkowo pobyt zaplanowaliśmy na tydzień, a dwa spędziliśmy w izolacji. Na szczęście koszt nowych biletów pokryło ubezpieczenie covidowe, które wykupiliśmy jeszcze w Polsce – mówi Michał.
Finansowo nie stracili, bo koszty testów na koronawirusa i pobytu w hotelu pokrył islandzki rząd. Tyle że zamiast wymarzonych wakacji na malowniczej wyspie mieli izolację w czterech ścianach. - Trudno, w pandemicznym czasie ponosi się ryzyko przy podróżowaniu. Nie byliśmy wściekli czy rozżaleni, po prostu było nam szkoda, że nie udało się zrealizować planów: chcieliśmy kamperem objechać wyspę dookoła i jeszcze zobaczyć fiordy zachodnie. Ale nie ma co narzekać, bo utknęliśmy w hotelu, gdzie warunki były mega przyzwoite. Gdyby to się stało np. w Ameryce Południowej, to już mogłoby nie być tak komfortowo. Żeby uniknąć takich sytuacji, trzeba jechać do innych krajów z własnymi testami na koronawirusa. Właśnie je zrobiliśmy, bo za dwa dni wybieramy się samochodem do Grecji i Albanii – dodaje nasza rozmówczyni.
Czy chciałaby zaszczepić dzieci? - Młodsze jeszcze nie może być szczepione, bo ma 10 lat, a starsze jest ozdrowieńcem, więc musimy odczekać. Ale tak, choćby ze względu na te wszystkie komplikacje podczas wyjazdów, chciałabym zaszczepić dzieci – kończy Martyna.
Unijny certyfikat COVID - czym jest, od kiedy i gdzie go można pobrać?
Od 21 czerwca krajowe zaświadczenia o szczepieniu zastąpił Unijny Certyfikat COVID (UCC), który umożliwi swobodne podróżowanie po Unii Europejskiej - zapewnił Wydział ds. Cyfryzacji Kancelarii Prezesa Rady Ministrów.
Do tej pory dokument można było pobrać jedynie z Internetowego Konta Pacjenta i w aplikacji mObywatel. Teraz dostępny jest również w aplikacji Ministerstwa Zdrowia IKP, która jest mobilną wersją Internetowego Konta Pacjenta. Osoby, które korzystały z aplikacji mObywatel, muszą zaktualizować program do najnowszej wersji, aby móc pobrać tam swój UCC.
Unijny Certyfikat COVID mogą pobrać:
- osoby, które są w pełni zaszczepione (przyjęły dwie dawki preparatu lub jednodawkową szczepionkę). Certyfikat ważny jest od 14 dnia po podaniu ostatniej dawki szczepionki przez kolejne 365 dni;
- osoby, które otrzymały negatywny wynik testu na obecność koronawirusa - wówczas certyfikat ważny jest przez 48 godzin;
- ozdrowieńcy - certyfikat w ich przypadku ważny będzie od 11 dnia od uzyskania pozytywnego testu PCR do 180 dni po upływie tej daty.
Jak poinformował Wydział ds. Cyfryzacji KPRM, UCC działa również w trybie offline, bez dostępu do Internetu. Autentyczność certyfikatu może być weryfikowana podczas np. odprawy na lotnisku dowolną aplikacją, którą dysponują służby graniczne danego kraju. Dostępny jest w językach polskim i angielskim. W takiej formie akceptowany jest w całej Unii Europejskiej.
-
Rząd opozycji zgrilluje PiS? "Wyborcy mają obiecane igrzyska i je dostaną" [podcast DZIEŃ PO WYBORACH]
-
Księża zorganizowali imprezę z męską prostytutką. Interweniowało pogotowie i policja
-
"Nie umią w te klocki". Sienkiewicz o błędach PiS w relacjach z Ukrainą
-
PiS boi się "Zielonej granicy"? "To nie Holland zrobiła z polskich funkcjonariuszy bandytów"
-
Awantura z Polską to temat numer jeden w Ukrainie. Obrywa się też Zełenskiemu
- Jak naprawić relacje Polski z Ukrainą i Brukselą? Przedwyborcza debata w Radiu TOK FM
- O czym jest "Zielona granica"? "Polska jest tam na drugim planie"
- Polska i Ukraina "nakręcają spiralę fatalnych relacji". "Strzelanie po kolanach, które broczą krwią"
- "Opozycja może te wybory wygrać, tylko naobiecywała cuda na kiju"
- Zmarł po kąpieli w Bałtyku. "Miał rany na skórze"