"Roszczeniowa zetka"? I dobrze! Dziadek z dumą o wnuczce. "Ja przepierzyłem życie na strach przed szefami"

Mój kierownik upajał się władzą. Puchł z dumy, gdy na jego widok szybko chowaliśmy bułki, bo nawet zjeść w pracy nie było można. Lubił powtarzać, że chodzimy u niego jak w zegarku i że od niego zależy, czy wylądujemy na bruku. Dlatego tak popieram młodych. Niech zostawiają złych szefów z pustymi biurami - mówi w rozmowie z tokfm.pl 69-letnia Danuta Marszałek.
Zobacz wideo

"W strachu przed szefami żyłem całe dorosłe życie. Wyzwoliłem się z niego dopiero na emeryturze, ale było już za późno. Zdążył zrujnować mi zdrowie. Mam problemy z ciśnieniem i sercem, przez co stale przesiaduję u lekarzy. A takich jak ja jest w Polsce mnóstwo. Oblegają doktorów, co kosztuje budżet państwa ogromne pieniądze. Ile można byłoby zaoszczędzić, gdyby praca była taka, jak chcą młodzi. Cieszę się, że już nie boją się szefów. Niedawno zadzwoniłem do córki. Przeprosiłem za to, że wychowałem ją w tym strachu" - pisze w mailu 73-letni Stefan Wiśniewski.

Gdy proszę go o rozmowę, opowiada, że jego córka całymi latami była zmuszana przez szefa do brania nadgodzin. Słyszała wtedy od ojca: "Zaciśnij zęby, bo praca wymaga wyrzeczeń". - Przez nią traciła wszystko, co ważne. Jej małżeństwo przechodziło kryzys, a z moją wnuczką zaczęły się problemy wychowawcze, bo tak próbowała zwrócić na siebie uwagę. Ale nawet wtedy przekonywałem Gosię, że praca nie jest temu winna i by jej nie zaniedbywała, bo nie może podpaść szefowi. Jak zaczęła się leczyć na depresję, dalej – jak katarynka - mówiłem, by pilnowała pracy, bo ją trzeba szanować – wspomina.

Gdy jego wnuczka dorosła, patrzył na nią z niepokojem, bo zmieniała miejsca zatrudnienia jak rękawiczki. Narzekała, że zarobki są za niskie, że atmosfera w firmie nie taka, jak trzeba i że wymagania ponad miarę. Myślał, że nie umie uszanować pracy, jest roszczeniowa, przez co nie odnajdzie się w życiu. Dopiero gdy zaczął z nią rozmawiać, poczuł ulgę. Uświadomił sobie, że "wyrwała się z tej sztafety pokoleń", które dziedziczyły strach przed pracodawcą. - Zrozumiałem, że szukała siebie i swojego szefa. Bo jak kiedyś pracodawca szukał pracownika, tak teraz młodzi próbują znaleźć odpowiednich dla siebie szefów. W końcu na takiego natrafiła i pracuje jako analityczka finansowa. Dobrze się jej żyje – opowiada.

Nie zgadza się więc już z tym, co czyta w internecie o rówieśnikach wnuczki. - Szefowie i rodzice zarzucają młodym, że z takim podejściem do pracy przepieprzą życie. Ale gdy obserwuję wnuczkę, mam wrażenie, że to ja przepierzyłem życie na strach przed szefami. Nie ma najmniejszego sensu, żeby inni w nim żyli. Dlatego tak podoba mi się, co mówią dwudziestolatkowie – podkreśla mój rozmówca.

"Pracodawca mnie utrzymuje"

Stefan Wiśniewski nawiązuje do dyskusji, jaka wybuchła po publikacji naszych reportaży o młodych z pokolenia Z, czyli urodzonych po 1995 roku. W pierwszym tekście opowiadali, że mają dość "kultury zapier...lu", która ich rodziców doprowadziła do rozpadu małżeństw i terapii. Nie godzą się na pracę po godzinach ani pozostawanie "do dyspozycji" szefów w czasie wolnym. Są wyczuleni na toksycznych pracodawców, którzy wyzysk i mobbing pudrują sloganem: "Firma jest jak rodzina". "Zetki" w takich sytuacjach z łatwością rzucają papierami. Korzystają z możliwości, jakie daje im niskie bezrobocie w Polsce (5,2 proc.).

To rozwścieczyło pracodawców, którzy w drugim reportażu odpowiedzieli "zetkom" zarzutami dotyczącymi roszczeniowości. Ich zdaniem młodzi "nie dorośli do rynku pracy" i brakuje im pokory. Ma im również nie zależeć na robieniu karier ani na sukcesie. Jednak w ocenie szefów to chwilowy trend, bo prędzej czy później rynek pracy wróci w ich ręce, a "zetki" spokornieją.

W internecie zawrzało. Lawinowo przybywało głosów o "kulturze folwarku", z której jako pierwsi otrząsnęli się młodzi z pokolenia Z. Do redakcji tokfm.pl przyszło wiele maili od osób, które popierają młodych, bo sami mają dość upokarzania przez szefów:

Stwierdzenie, że pracodawca mnie utrzymuje, nie jest mi obce. Mój były szef mówił, że urlop powinien być z kieszeni pracownika - mianowicie pracodawca nie powinien płacić za ten czas. Przecież to relaks pracownika. Mało tego, kiedy kiedyś po delegacji podwiózł mnie do domu, wysiadł i skomentował niewybrednie: 'To za ten dom zapłaciłem'. Było to tak poniżające... Pracowałam dla niego wiele lat. Poświęciłam czas prywatny, załatwiałam różne rzeczy. A wyglądało na to, jakbym nic nie robiła i za to dostawała pieniądze.
Pracuję jak wół, po 12 godzin. Za każdym razem, gdy pytam szefa, czy może mi płacić za nadgodziny, słyszę, że jak mi się nie podoba, to tam są drzwi. Nie mogę się zwolnić, bo mam na utrzymaniu rodzinę.
Szanuję ‘zetki’ za to, że już nie godzą się na pomiatanie w pracy. Przez lata szef atakował mnie w czasie wolnym. Dzwonił wieczorami, w weekendy i gdy byłam na chorobowym. Ciągle domagał się, żebym coś załatwiła. Przypłaciłam to zdrowiem.

Do tej rozmowy nieoczekiwanie dołączyli emeryci. Wsparli "zetki" i przesłali mi swoje historie, w których opisują wieloletni strach przed szefami. Tym razem to seniorom postanowiłem oddać głos, z nadzieją, że pozwolą lepiej zrozumieć tę dyskusję.

Przy "brutalnym" Kazimierzu ludzie zamieniali się w cienie

Stefan Wiśniewski przepracował ponad 40 lat jako księgowy i miał jedynie trzech szefów. Nazywa ich "wiecznymi", bo niezależnie od tego, jak traktowali pracowników, trwali na swoich stanowiskach.

- Zaczynałem jeszcze w PRL-u, w mleczarni u "brutalnego" Kazimierza. Dlaczego tak go nazywaliśmy? Bo używał wody kolońskiej Brutal i zostawiał ten smród na pracownicach. Kleił się do nich, łapał za tyłki i macał bez pozwolenia. Gdy to robił, musiały się uśmiechać. I my, mężczyźni, też się z tego śmialiśmy. Żadnemu z nas nie przyszło wtedy do głowy, że była w tym ich krzywda. Dopiero kiedy wiele lat później moja córka zwierzyła się matce, że była w ten sposób poniewierana przez szefa, zdałem sobie sprawę, jakie to musiało być dla niej upokarzające. Wstyd mi za to do dziś – przyznaje Wiśniewski.

Jak dodaje, "brutalny" Kazimierz został dyrektorem mleczarni w młodym wieku, bo miał ojca w powiatowych władzach partyjnych. - Człowiek zupełnie bez kompetencji, który szybko się rozpił i zarządzał ludźmi za pomocą strachu. Traktował zakład jak swój folwark. Poniżanie i krzyki to była nasza codzienność. Znałem takich, którzy nabawili się przy nim nerwicy i stali się cieniami siebie. Ale wtedy nikt jeszcze nie nazywał tego mobbingiem. Nie było też komu tego zgłosić. Człowiek na to się godził, bo nie miał wyjścia – wspomina Wiśniewski.

Mówi, że mało kto wtedy traktował pracę jako "trampolinę do sukcesu", bo to myślenie miało przyjść dopiero w latach 90. - Za "brutalnego" Kazimierza ludzie zaciskali zęby, znosili upokorzenia nie dlatego, że w zamian dojdą do czegoś w życiu. Robota służyła raczej przetrwaniu. W moim miasteczku było tylko kilka zakładów pracy i każdym zarządzał "pan z folwarku". Nie było dokąd uciec. Słyszało się "przywyknij" i podawało się to dalej – stwierdza.

"Brutalny" Kazimierz przetrwał zmianę, jaka nastąpiła po 1989 roku. Zmiotła go dopiero plajta mleczarni w połowie lat 90. Stefan Wiśniewski jako księgowy znalazł zatrudnienie u "prywaciarzy" - najpierw w fabryce mebli, a później okien. - Skończyła się praca od godz. 8 do 16, bo pojawił się wynalazek nadgodzin. Oczywiście, bezpłatnych. To był czas wysokiego bezrobocia, więc moi szefowie szybko urośli do roli niemal właścicieli ludzi. Nie pili już w pracy ani nie śmierdzieli Brutalem, ale byli młodszymi i bardziej eleganckimi wersjami "brutalnego" Kazimierza. Zamiast krzyku była nieustanna groźba zwolnienia z pracy. Taka wypowiadana na spokojnie, półgębkiem. No i sugestie, że do niczego się nie nadaję – opisuje.

To wtedy po raz pierwszy usłyszał: "Koniec pracy ogłaszam ja". Jako "własność" szefa Wiśniewski szybko się zużywał. - Wydawać by się mogło, że robota księgowego to rutyna i spokój. A ja byłem w ciągłym stresie i przemęczeniu. Zaczęły się problemy z ciśnieniem i sercem. Ale uważałem, że to normalne. Bo przecież praca zużywa – opowiada.

Chociaż nie brał udziału w wyścigu szczurów ani nie miał nadziei na zrobienie kariery, to brakowało mu czasu na rodzinę. - Chcąc ją utrzymać, zacząłem ją zaniedbywać. Bałem się, że okażę się niewystarczająco dobry dla szefów. Ale nie bałem się, że będę niewystarczająco dobrym ojcem. Najbardziej jednak żałuję, że przekazałem to córce – stwierdza mój rozmówca.

Kombatanctwo wczesnego kapitalizmu

Chociaż dla "zetek" opowieść Stefana Wiśniewskiego to "prehistoria", to odnajdują w niej doświadczenia swoich rodziców. - Moja mama pracowała kilkanaście godzin na dobę i też nie dowiozła mi emocjonalnie tego, co powinna. Już nie winię jej za to, bo wiem, że wszyscy wtedy byli w tym szalonym cugu zarzynania się w robocie. Zapytałam ją ostatnio, dla kogo to robiła. I po tym, co odpowiedziała, właściwie po raz pierwszy w życiu poczułam, że mam w matce kumpelę - mówi 27-letnia Dagmara Łopińska.

- Usłyszałaś, że poświęcała się dla ciebie? - pytam.

- Tak było wcześniej. Ale tym razem stwierdziła, że też dla siebie. Że wyszła z biedy i nie chciała zaliczyć do niej powrotu. Że chciała mieć rzeczy i glamour style. Że potrzebowała tak widzieć się w oczach ludzi. Pomyślałam: "Wow, jaka szczerość!". Tak zaczęłam ją przytulać, że aż się poryczałyśmy – opowiada.

Jest świadoma, że to wyznanie nie było łatwe dla jej matki. Bo musiała przyznać przed sobą i córką, że nie do końca wyszło jej w życiu. Marzenie matki o własnym restauracyjnym biznesie zakończyła pandemia, a przecież to jemu podporządkowała wszystko. Po drodze rozleciało się również jej małżeństwo, a ona skończyła na terapii.

- Mama już rozumie, że chcę inaczej. I to jest dla mnie ważne. Natomiast nie kumam, dlaczego ludzie w necie chcą, by młodzi powtarzali historie swoich rodziców bez końca. Dlaczego tak wiele osób ma do nas spinę, gdy mówimy, że nie siedzimy w robocie po godzinach i wychodzimy z rozmów kwalifikacyjnych, które prowadzą dinoszefowie. To jest chyba coś takiego: mnie dojechali w robocie, to i niech innych dojadą – stwierdza.

Marcin Sutowski z rocznika 1997 też z zadziwieniem obserwuje dyskusję o "zetkach". - Nie rozumiem, dlaczego nazywają nas "nierobami". Nie, żeby mnie to ruszało, ale wydaje mi się to ciekawe. Mówisz człowiekowi, że 8 godzin roboty i potem żyćko, a on ci odpowiada, że to obijanie się. Bo za jego czasów robiło się po 16 godzin. Bo było się na dorobku. Bo do czegoś się dążyło. To jak gadać z jakimś hardkorowym weteranem, dla którego czasy pokoju to jakaś "cienka herbatka". Bo za wojny to dopiero było! - ironizuje mój rozmówca.

"Wiesz, gdzie są drzwi"

- Jak ja tego chłopca rozumiem! – do dyskusji dołącza 69-letnia Danuta Marszałek, emerytowana pracownica banku. - Od ponad 30. lat wszyscy słyszymy, że jesteśmy krajem na dorobku i trzeba podporządkowywać wszystko pracy. A tu nagle przychodzą młodzi i mówią: "To nigdy się nie skończy. Chcemy wreszcie żyć!". To świetni ludzie i bardzo ich popieram – podkreśla.

Jak dodaje, "za jej czasów" pracownik nie mógł tego wykrzyczeć, bo szef od razu pokazałby mu drzwi. - To zresztą zamykało mi usta w każdej sytuacji. Gdy prosiłam kierownika, żeby na mnie nie krzyczał i nie wyzywał mnie od "niedojd". Gdy domagałam się podwyżki. Gdy chciałam wcześniej zwolnić się z pracy i iść do dziecka, a on się nie godził. Za każdym razem powtarzał: "Nie ma przymusu tutaj pracować. Wiesz, gdzie są drzwi". Moje pokolenie było w ten sposób uciszane. Ale przyszli młodzi i zaczęli przez te drzwi wychodzić. I co na to kierownicy? Krzyczą, że to bezczelność – stwierdza.

Cieszy się, że "zetki" nie muszą już znosić szefów, jakich sama miała. - Jeden upajał się władzą nad nami. Puchł z dumy, gdy na jego widok milkły rozmowy w biurze. Gdy szybko chowaliśmy bułki, bo nawet zjeść w godzinach pracy nie było można. Lubił powtarzać, że chodzimy u niego jak w zegarku. Że od niego zależy, czy wylądujemy na bruku. Robił nam połajanki, gdy któraś z nas zadzwoniła do chorego dziecka ze służbowego telefonu. Mam nadzieję, że czasy takich kierowników się skończyły. A jeśli jeszcze tacy się zdarzają, to niech młodzi nie dadzą się złamać. Niech zostawiają tych złych szefów z pustymi biurami – mówi pani Danuta.

"Starsi schodzą z 'bullshitu'"

Stefan Wiśniewski zauważył, że młodzi nie marnują czasu, który zaoszczędzili, rezygnując z pracy ponad miarę. Widzi po wnuczce, że bardziej stawia na relacje – z chłopakiem, rodzicami, a nawet dziadkiem. - Nie chcę jej idealizować, bo wiadomo, że jako dziadek mam taką pokusę. Ale przez większość życia nie rozmawiałem tak szczerze z bliskimi, jak ona teraz z nami. Uczę się tego także od niej. Gdy słyszy od mamy, że mam słabszy nastrój, to od razu przybiega do mnie i mówi: "Dziadku, musisz się wygadać". Do chłopaka też to powtarza: "Chcesz o tym porozmawiać?". Tak młodzi teraz załatwiają problemy. Domyśla się pan, jak mi wstyd, że zamiast tego pieprzyłem córce głupoty: "Praca jest najważniejsza" - wzdycha mój rozmówca.

- Pan Stefan rządzi, brawa dla niego! - woła Dagmara Łopińska. - Niedawno się poryczałam, gdy mama szczerze porozmawiała ze mną o swojej niespełnionej karierze. A teraz pan Stefan mnie poruszył. Nic nie poradzę. Jak starsi schodzą z "bullshitu", w którym wcześniej żyli, to chce mi się chlipać. Bo to jest mega trudne i imponujące. Sama nie wiem, czy bym tak potrafiła – przyznaje 27-latka.

- Pan Stefan chyba ma rację z tymi relacjami – potwierdza Marcin Sutowski. - Nie, żebym umiał o tym jakoś dobrze mówić, ale fakt, że mam z dziewczyną więcej rozkmin o naszym związku, niż mieli moi rodzice. To jest właściwie ciągłe gadanie i nie ja z tym startuję. Czasami nawet wcisnąłbym swojej dziewczynie "pauzę", żeby mieć już spokój. Ale widzę, że to jest dla nas dobre. Robota schodzi na dalszy plan, gdy musimy gdzieś wyjechać i pobyć razem. No tak, to zdecydowanie dla nas ważniejsze – dodaje 26-latek.

Wiśniewski ciągle się jednak zastanawia, czy nie idealizuje "zetek" jako tych, które nie boją się niczego. Pytam więc Dagmarę o strach. - Czego się boję? Chyba najbardziej przemocy. Nie tylko wojny, którą mamy już za wschodnią granicą, ale też przemocowych ludzi w necie i w pracy. Jak czytałam tych sapiących dinoszefów o tym, że wróci kryzys, zacznie się bezrobocie i będziemy ich całować po rękach, to oczywiście wyśmiałam to. Ale też się tego boję. Bo to przecież nie jest tak, że przyszły jakieś "zetki" i zmieniły świat. Może dziś syfu jest trochę mniej, bo nie dajemy sobie go wciskać. Ale co będzie jutro? - podsumowuje Łopińska.

Masz temat? Napisz do autora: konrad.oprzedek@tokfm.pl

TOK FM PREMIUM