Gdy policja znalazła jej dzieci w beczce, poczuła ulgę. Jolanta K. - wyrodna matka czy ofiara?

"Ja wiem, że zeznałam, że przygniatałam dzieci ręką w wannie, żeby się utopiły, ale ja nie wiem, czy przygniatałam. Ja po prostu kładłam rękę na pleckach, a dzieci były zanurzone" - pisała z więzienia Jolanta K. Sprawa, nazywana "sprawą dzieci w beczce" w 2003 roku wstrząsnęła całą Polską.
Zobacz wideo

Sprawą zbrodni we wsi Czernikach od połowy września żyje cała Polska. Policja odkryła szczątki trzech noworodków, schowane w workach i zakopane w piwnicy. Dzieci miały być owocem kazirodczego związku 54-letniego Piotra G. z jego 20-letnią córką Pauliną. 

20 lat temu podobny wstrząs wywołała inna sprawa. To historia, która do dziś funkcjonuje w mediach jako "sprawa dzieci w beczce". Wszystko wydarzyło się we wsi o podobnie brzmiącej nazwie Czerniejów.

Mezalians

W Czerniejowie dorastała urodzona w 1965 roku Jolanta K. Jej ojciec był stolarzem, matka pracowała w zakładach mięsnych. Gdy dziewczyna miała 15 lat, była świadkiem śmierci swojej matki, która w drodze z pasterki zginęła pod kołami samochodu wojskowego. "Widziałam, jak przygniótł ją do drzewa" - wspominała po latach w więziennym pamiętniku, którego fragmenty opublikowano w "Dużym Formacie". Zrozpaczony ojciec Jolanty zaczął sięgać po alkohol, przestał zajmować się młodszymi braćmi nastolatki. Więc Jolanta jako najstarsza córka bierze na siebie opiekę nad nimi. Z trudem godziła chodzenie na wywiadówki z własną nauką w Liceum Ekonomicznym w Lublinie. Gdy miała wolną chwilę, szydełkowała i z utęsknieniem czekała na kolejną wycieczkę szkolną do warszawskich teatrów (na "Zemstę" i na "Romeo i Julię"). Jolanta poznała Andrzeja, gdy miała 17 lat; mieszkają w tej samej wsi.

Podobał mi się. Ciemny szatyn. Był przystojny, grzeczny, znaczy dla mnie. Kochałam go. A ja wiem za co? Może dawał poczucie bezpieczeństwa? Wychowywałam się w niepełnej rodzinie. A on ciągle był przy mnie

- pisała w pamiętniku.

Po skończeniu liceum dziewczyna od razu poszła do pracy w sklepie obuwniczym. Po pięciu latach związku Jolanta i Andrzej zostają małżeństwem i zamieszkują w Lublinie. Dla jej teściowej małżeństwo jest mezaliansem. Rodzina Andrzeja posiada stary budynek mieszkalny i pięć hektarów pola, a rodzina panny młodej nie ma nic. Zdaniem Jolanty właśnie dlatego matka Andrzeja jej nie lubi: "Potrafiła mi w twarz napluć. A ja przy niej z szacunku nawet papierosa nie zapaliłam".

"Może dla niego to było po prostu za dużo ludzi"

Krótko po ślubie rodzi się pierwszy syn pary, Krzyś, a potem drugi - Tomek. Andrzej jednak dziećmi się nie interesuje. Całe dnie pracuje na wsi, w pieczarkarni rodziców, a w we własnym domu jest raczej gościem. Czasem, gdy nie pojawia się w domu przez kilka dni, tłumaczy, że nocował u matki. Podobnie jak ojciec Jolanty, zaczyna coraz częściej zaglądać do kieliszka.

Jolanta po raz trzeci zachodzi w ciążę, z czego jej mąż nie jest zadowolony. Wpada w złość, pyta "Może usuniesz?", ale ta się nie zgadza. Na świat przychodzi pierwsza córka małżeństwa, Agnieszka.

To właśnie po urodzeniu Agnieszki zostałam pierwszy raz pobita. (...) Może dla niego taka duża rodzina to było po prostu za dużo ludzi. On chciał być w centrum uwagi. Byłam zmuszona do tego, żeby on miał to wszystko.

W bloku przy ul. Sympatycznej w Lublinie przemoc stała się codziennością. Jak wspominała: "Gdy był niedopity, szukał zaczepki. Łapał nóż do ręki. Mówił: 'Zabiję cię, k***o!'. Nawet jak pyłku nie było na stole, to jemu zawsze coś się nie podobało. Leciały w nocy półregały ze szkłem". Jolanta była przez męża zmuszana do seksu bez prezerwatywy, bo dla Andrzeja to niewygodne. Kobieta nie stosowała też antykoncepcji hormonalnej, co tłumaczy brakiem czasu - "Bardzo dawno temu byłam raz u ginekologa. Żeby spiralę założyć. Ale powiedział, że najpierw trzeba się odchudzić, no i zapłacić."

O czwartym dziecku Andrzej dowiedział się dopiero od lekarza w szpitalu. Jak Jolancie udawało się ukrywać ciążę?  

Nie robiłam tego w żaden szczególny sposób. Ubierałam się tak jak zawsze. Normalnie. Ja zawsze chodziłam w spódnicach. Jak teraz o tym myślę, jemu było wygodniej nie zauważyć tej ciąży

- napisała. Nowonarodzona córka otrzymała na imię Aneta.

Niedobra kobieta

W 1992 roku, gdy sytuacja w domu stała się nie do wytrzymania, Jolanta znów była w ciąży. I znowu ukrywała to przed mężem i otoczeniem. Gdy nadszedł czas porodu, kobieta schowała się w łazience, nalała wody do połowy łydki i urodziła chłopca. Do przecięcia pępowiny użyła żyletki. Nie jest pewna, czy dziecko żyje, czy nie: "Ruszało się w wodzie, ale bo i ja się poruszałam". Noworodka wyjęła z wody, zawinęła w gazety i schowała do zamrażarki. Obok brokułów i brukselek. 

Przed tym, co zrobiła, uciekała w pracę.

Raz Andrzej pobił Jolantę do tego stopnia, że sam poszedł załatwić jej zwolnienie u lekarza. Kobieta do tego, że jest ofiarą przemocy, przyznała się tylko księdzu. Duchowny stwierdził, że Jolanta "chyba jest niedobrą kobietą, skoro mąż tak o niej mówi". Gdy zapytała męża, co będzie, gdy znowu zajdzie w ciążę, ten odpowiedział:  "Rób, co chcesz. Najlepiej wyrzuć na śmiecie jak obierki". W 1994 roku Jolanta znów była w ciąży, już po raz szósty. Andrzej zwrócił uwagę na powiększający się brzuch, uderzył żonę i zapytał:  "Co? Znowu, k***o, zaskoczyłaś?".

Z szóstym dzieckiem Jolanta zrobiła to, co z poprzednim, schowała na dnie zamrażarki. W 1998 roku sytuacja się powtórzyła: "Ja wiem, że zeznałam, że przygniatałam dzieci ręką w wannie, żeby się utopiły, ale ja nie wiem, czy przygniatałam. Ja po prostu kładłam rękę na pleckach, a dzieci były zanurzone".

Rodzina przeprowadziła się z Lublina do Czerniejowa, a wraz z nimi ciała noworodków w białym plastikowym pojemniku. Trafiły znów do zamrażarki, a następnie do dużej niebieskiej beczki do kiszenia kapusty, która wylądowała w piwnicy. Po powrocie do rodzinnej wsi Jolanta sięgnęła po alkohol, zdarzało jej się pić pod sklepem, w którym pracowała. Mąż czasem nie pozwalał jej spać w domu, wtedy syn zrzucał jej kołdrę przez okno.

"I on mówi, że ja go biłam?"

Kobieta poznała innego mężczyznę, takiego, który "nie krzyczy i nie bije". Wyjechała do niego na kilka dni do Lublina. O tym, że w jej domu w Czerniejowie jest policja, dowiaduje się z mediów. Okazało się, że zawartość beczki odkryły jej dzieci, kiedy babcia poprosiła o sprzątnięcie piwnicy. Znaleziono pięć ciał noworodków, czego Jolanta - jak twierdziła - nie umie wyjaśnić. Kobieta przyznała, że na wieść o znalezieniu beczki poczuła ulgę, "że w końcu ten koszmar się skończy". Mimo to zdecydowała się na pozostanie w Lublinie, ukrywała się przed policją.

Tymczasem policjanci podejrzewali, że sprawczynią zbrodni jest Jolanta K., ale nie wykluczyli też, że martwe dzieci znalezione w beczce to ofiary prowadzonej w Czerniejowie nielegalnej działalności akuszerskiej. Rok wcześniej ktoś podrzucił koło kościoła martwego noworodka.

Badania DNA wykazały, że noworodki znalezione w beczkach to biologiczne dzieci Jolanty i Andrzeja K. Odpowiedź na pytanie, kiedy następowały morderstwa, śledczy znaleźli w treści gazet, w które były owinięte ciała.

19 września 2003 roku lubelska policja zatrzymała 44-letniego Andrzeja, a w nocy z 21 na 22 września  - Jolantę. Niecały rok później, w lipcu 2004 roku małżonkowie stanęli przed Sądem Okręgowym w Lublinie. Powołani na świadków sąsiedzi, znajomi i członkowie rodziny, zaprzeczali, jakoby widzieli u Jolanty oznaki ciąży. Co więcej, jak ustalił Onet, w Czerniejowie rodzina K. uchodziła za przykładną i jedną z zamożniejszych we wsi. Biegli wykluczyli, że zbrodnie dokonane przez Jolantę były powodowane szokiem poporodowym.

Andrzej nie poczuwa się do odpowiedzialności do tego, co się stało. Jak utrzymywał, on też nie miał pojęcia o kolejnych ciążach żony. Mężczyzna twierdził nawet, że to on był ofiarą przemocy. "Były szarpania, wyłamany parapet czy tam zlew w kuchni. Na zlewie była taka drewniana deska. Uderzył w nią, pękła. Jakby nie było, to jest mężczyzna metr osiemdziesiąt i dziewięćdziesiąt kilo żywej wagi. I on mówi, że ja go biłam?" - pytała potem Jolanta. Kobieta wielokrotnie zmieniała zeznania, ale w końcu przyznała się do winy.

Pierwszy wyrok zapadł w marcu 2006 roku. Sąd skazał Jolantę na dożywocie, a Andrzeja uniewinnił. Dochodzi do apelacji. "Przyczyną tej tragedii było jej życie małżeńskie. To przez nie doszło do zbrodni" - mówił w rozmowie z TVN24 obrońca kobiety mec. Jerzy Muchorowski. Domaga się, by sąd uwzględnił szczególne okoliczności przewidywane przez Kodeks karny i obciążał męża kobiety. Drugi wyrok zapadł latem 2009 roku. Jolancie zmniejszono wyrok z dożywocia na 25 lat. Andrzej dostał 12 lat za współudział w jednym zabójstwie.

Pojawiły się protesty organizacji kobiecych. Sąd Apelacyjny w Lublinie wyrok uchylił i oddał sprawę do ponownego rozpatrzenia. W 2010 roku sąd utrzymał wyrok 25 lat więzienia dla Jolanty i podjął decyzję o skróceniu wyroku dla męża kobiety - z 12 do ośmiu lat.

W tym czasie dzieci małżeństwa już od dawna przebywają u rodziny zastępczej. Już w więzieniu Jolanta pisze do nich listy. Kiedy odpisują, to zdawkowo. Kobieta dowiaduje się, że pierwszy syn wyjechał za granicę, wziął ślub, ma dziecko. Babcia chciałaby zobaczyć wnuka. "Ja nie wymuszam na nich tego, żeby mi wybaczyli, tylko żeby zrozumieli. Przecież oni wiedzą, co się działo" - napisała.

W mediach Jolanta K. jest nazywana "wyrodną matką" i "dzieciobójczynią". "Czy to rzeczywiście było tak, że postanowiłam, że donoszę je dziewięć miesięcy, a później zabiję? Nie, to nie było tak" - odpowiada sama sobie.

Ja po prostu bałam się męża. Nie wiedziałam, co mam robić. (...) Ten strach siedzi we mnie. Ja nie potrafię się tego pozbyć. Nosiłam to dziecko do momentu, kiedy się urodziło. Coś mnie pokierowało? Nie wiem.

TOK FM PREMIUM