W tym miasteczku dalej działają na pełnych obrotach. "Żeby załatwić 40 autokarów, musiałam wystąpić w kościele"

- Mając 300 porcji bigosu, musieliśmy nakarmić 2 tysiące osób! Skala potrzeb była ogromna. Gdy kończyły się pomysły, robiliśmy dobrą minę - wspominają wolontariusze z Zamościa. Gdy wybuchła wojna, jako mieszkańcy jednego z bliżej położonych miast przy granicy, byli na pierwszej linii frontu.
Zobacz wideo

W Zamościu o pomocy uchodźcom nie mówi się w czasie przeszłym. Tu grupy wolontariuszy dalej - dzień w dzień - mają dużo pracy. Choć od wybuchu wojny minął rok, to mieszkańcy wciąż udostępniają uchodźcom pokoje i pakują kolejne tiry z pomocą humanitarną. W tym wszystkim wracają też do wydarzeń z przełomu lutego i marca ubiegłego roku.

- Skala tego wszystkiego kompletnie przeszła nasze oczekiwania. Działaliśmy już w czwartek od samego rana, ale chwilami mogliśmy zrobić jedynie dobrą minę. Przykład? Zaplanowaliśmy 170 miejsc noclegowych [dla uchodźców], a w kulminacyjnych dniach przez Zamość przejeżdżało kilkadziesiąt tysięcy osób! Część z nich zostawała na dłużej - wspomina Andrzej Wnuk, prezydent Zamościa. - Bez wsparcia mieszkańców, którzy zrobili najwięcej roboty, absolutnie byśmy sobie nie poradzili. Musieliśmy wszystko zorganizować nie dla 100-200 osób, tylko dla tysięcy - dodaje prezydent Wnuk.

Telefon o 5 rano

- Dostałam telefon od pana prezydenta o 5 rano, że musimy działać i zaczęliśmy. Mój służbowy numer stał się infolinią, codziennie mieliśmy średnio po tysiąc telefonów z prośbą o pomoc, ale też z propozycją pomocy. Mój wydział zaczął pracować od 6 rano do północy, codziennie - opowiada Barbara Godziszewska, dyrektorka Wydziału Turystyki i Promocji Urzędu Miasta Zamość.

Gdy miasto kompletowało pierwszą zmianę wolontariuszy, Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej ustawiało przy obwodnicy drewniane domki, w których później - całodobowo - pomagali urzędnicy z wolontariuszami. Częstowano tam kanapkami, gorącą herbatą i udzielano informacji. Tu również mieszkańcy przyjeżdżali samochodami, by zabrać ukraińskie rodziny do swoich domów. Niektórzy zostawiali też namiary, deklarując gotowość przyjęcia uchodźców.

- Szukaliśmy na gwałt łóżek. Brakowało materacy. Wykupiliśmy wszystko, co było w okolicy. Pomogli nawet Niemcy. Do tej pory uchodźcy korzystają u nas z miejsc w dawnym budynku izby wytrzeźwień - mówi prezydent Wnuk.

"Za 3 godziny będziecie mieć 2 tysiące ludzi do nakarmienia"

Po trzech dniach od rozpoczęcia działań w Zamościu okazało się, że trzy domki przy obwodnicy to zdecydowanie za mało. Liczba osób potrzebujących rosła i punkt recepcyjny utworzono w budynku jednej ze szkół, w "Elektryku". 

Godziszewska wspomina ogromne tempo pracy i ciągłe zmiany. Jak mówi, ledwie wolontariusze zdążyli oswoić się z jakąś pulą zadań, za chwilę pojawiało się nowe - jeszcze trudniejsze.

"Za trzy godziny będziecie mieć 2000 ludzi" - takie telefony, jak podaje, były na porządku dziennym.

Nie było czasu na zastanawianie się. Uchodźców trzeba było przewieźć ze stacji kolejowej do punktu recepcyjnego, a później nakarmić. Były to matki z dziećmi, dorośli, zwierzęta. Nawet niektóre psy - ze względu na długą podróż - miały założone pampersy.

- Żeby w tak krótkim czasie załatwić 40 autokarów, musiałam wystąpić w kościele na ambonie - wspomina urzędniczka. Mieszkańcy na szczęście pomagali. Nikt wtedy nie patrzył na pieniądze. Kierowcy dawali auta i nie pytali o paliwo. Pomagali też wolontariusze zagraniczni. Gdy w pierwszym tygodniu grupa Niemców zapytała, do czego mogliby się jeszcze przydać - dostali odpowiedź: "kupcie ogromny namiot, bo się nie mieścimy". I kupili, za 30 tysięcy złotych.

- Początek wojny to była jedna wielka akcja prania pościeli. Nie miałam suszarki do prania, a bywało, że jednego dnia musiałam zmienić dziewięć kompletów! Woziłam do koleżanki, ona mi suszyła - opowiada Kinga Popytak, wolontariuszka, która już w pierwszym tygodniu przyjęła do siebie siedmioosobową rodzinę z Ukrainy. Przez cały rok w swoim domu dała schronienie w sumie 71 uchodźcom. 

Zamojskie Anioły

Ważnym adresem w Zamościu - w zakresie pomocy humanitarnej - były Błonie 1H, w sąsiedztwie przejazdu kolejowego. To adres firmy pani Jadwigi Kot, znanej w miasteczku nie tylko z pomagania, ale też zdolności do robienia rzeczy niemożliwych. Razem ze stowarzyszeniem Zamojskie Anioły - firma pani Jadwigi - odprawiła na Ukrainę ponad 30 tirów precyzyjnie skompletowanej pomocy. Oprócz dużych ciężarówek w drogę ruszyło około 20 pełnych busów.

Zamojskie Anioły wysyłały transporty również z magazynów państwa Sobczuków w Wysokiem i od Momotów w Żdanowie. Mobilizacja wszystkich była ogromna.

- Mamy tutaj 2 tysiące metrów kwadratowych hal - pokazuje TOK FM Kinga Popytak, córka pani Jadwigi. To właśnie w tych magazynach przyjmowano, sortowano i pakowano do naczep precyzyjnie skompletowaną pomoc, która docierała w różne części Ukrainy. Pomagali nie tylko Polacy, bo przyjeżdżały tu TIRy z całego świata.

Racjonalność mieszała się z marzeniami

- Teraz, w rocznicę wybuchu, dreszczyk emocji na pewno jest i wspomnienia wracają - przyznaje Barbara Godziszewska.

- To, co się wydarzyło rok temu, to był pokaz niesamowitej solidarności Polaków, ale też umiejętności współpracy, bo każdy robił to, co do niego należało - dodaje prezydent Wnuk.

- Ostatni rok był przede wszystkim weryfikacją osób, które są wokół nas. Ten czas wojenny pokazał nam, kim są ludzie, którzy nas otaczają. Na hasło "przyjeżdża tir" przychodzi 30 osób, podajemy sobie te pakunki, pomagamy. Nawiązało się wiele przyjaźni. Zobaczyliśmy, na kogo zawsze można liczyć - uzupełnia Kinga Popytak.

W Zamościu - w najgorętszych momentach - przebywało około 5 tysięcy Ukraińców. Teraz jest w granicach 3,5 tysiąca uchodźców. Między 200 a 300 uczniów uczy się w zamojskich szkołach. Urzędnicy zauważają, że rodzin, które planowały się tu osiedlić na dłuższy czas, jest już jednak coraz mniej. Pewniejsze pod względem pracy i wyższych zarobków są większe polskie miasta.

Urząd w ciągu roku uważnie przyglądał się relacjom sąsiedzkim mieszkańców z uchodźcami. - Musieliśmy zacząć kampanię, bo to było też nowe i trudne doświadczenie dla lokalnej społeczności. Nagle pojawili się ludzie mówiący w innym języku, to generowało nowe sytuacje. Zorganizowaliśmy też kampanie witające, żeby goście czuli się jak w domu, a na majówce wystąpiła ukraińska artystka MamaRika - mówi dyrektor Godziszewska.

Wolontariusze pamiętają też, że chwilami brakowało im nadziei. - Do tej pory mam w głowie moją trudną rolę, gdy tłumaczyłem uchodźcom, że to nie potrwa tydzień czy miesiąc, ale może potrwać lata. Pamiętam, jak pani rzuciła się na mnie z pięściami, gdy jej powiedziałem, że musi zorganizować sobie życie od nowa, bo Bachmut nie istnieje - wspomina Andrzej Wnuk. Jak mówi, takie sytuacje pokazują, że trzeba mieć w sobie z jednej strony mnóstwo empatii, ale też pierwiastek racjonalności. 

TOK FM PREMIUM